NASZE BIEGI

Kat chudy jak Wawrzyniec – relacja Michała Mazura

To był już drugi dzień biegania po Czarnej Górze. W sobotę jako przystawkę zaserwowano 1-milowy bieg na szczyt stoku narciarskiego, a w niedzielę – danie główne – 10 km z 1000 m przewyższeń. Właśnie wówczas, pokonując, po raz drugi tego samego dnia, wyjątkowo tłusty podbieg, miałem wrażenie, że Chudy Wawrzyniec będzie moim katem.
Egzekucja miała się odbyć w sobotę.

Kilka dni wcześniej, jak nigdy, mocno popracowałem nad dojściem do normalności. Słuchałem wszystkich rad. Na miejscu zameldowałem się już w czwartek, z całą rodziną, by poczuć klimat i zacząć się nakręcać.
W piątek były 34 stopnie w cieniu, susza i moczenie nóg w lodowatym górskim potoku. Zdecydowanie mi to pomogło, jednak upał straszył przed sobotnim biegiem. Jeżeli 21 km miało wyglądać tak jak Czarna Góra, to brewka lekko mi tyknęła.

Podczas odbierania pakietu pierwszy raz poczułem klimat dobrego górskiego biegu. Sami wariaci, opowiadający o biegowych obstrukcjach i świetnych ortopedach. Poczułem się jak totalny laik (miałem ze sobą dwa pojemniki na wodę i jakieś żelki, jakby cukier spadł z wrażenia podczas podbiegu), bo co ma się dziać w moim relaksacyjno-spacerowym tempie. Jednak wewnętrznie motywowałem się nieświadomą kompetencją, bo czasem jak się nie wie, to się leci bez kompleksów. Taką właśnie taktykę przyjąłem.

Wieczorem przyjechał Przemek z rodziną. Pojechaliśmy po pakiet, zaczęło naprawdę mocno padać i tak do trzeciej rano (Przemek startował o 4:00). Po powrocie kolacja, piwko, mięsiwo na wzmocnienie, i spanie. Trochę się martwiłem, że ledwo co przyjechał, po całym dniu pracy, a zaraz ma lecieć 55 km, z opcją na 80 km, ale po chwili pomyślałem, żeby lepiej martwić się o siebie, bo takiego dzika jak on, niełatwo jest położyć.

Rano już bez stresu. Wiedziałem, że Przemek zwiedza górki, a ja zaraz do niego dołączę. Wyszedłem wcześniej by złapać klimat. Chwila dla rozgrzewki, ludzie już ustawieni, jest wesoło. Rozglądam się – hmmm, około 100 osób, dość kameralnie, ale mi to pasuje. Stoję grzecznie z boku by przyjrzeć się kolegom biegaczom. Większość z plecakami… Czy popełniam błąd? Po chwili podchodzi jakiś człowiek i pyta, czy nie za mało wody mam. Patrzę się na niego, myślę, i mówię:

„Chyba nie, to tylko 21 km, a ja spacerowo lecę, bez stresu.”

On na to, że pogoda, niby zimno, ale ciepło, i że można się przeliczyć. Wtedy wiedziałem już, że to wampir energetyczny, niby dobra rada, ale robala w głowie kręci. Na szczęście po chwili przyszło wsparcie w postaci Gosi, Kasi, Weroniki i Szymona. Dostałem odstresowującą czekoladkę i wiedziałem, że będzie ok.

Start. Kosmici pobiegli przodem i zniknęli już za zakrętem. Lecę w środku w tempie 5:30, dla mnie to dużo jak na start, bo wiem, że siły trzeba oszczędzać. Po pierwszym kilometrze asfaltem wreszcie wbiegamy w las i zgodnie z planem w górę. Idzie mi zaskakująco dobrze, równy krok, popijam systematycznie wodę, mżawka przyjemnie chłodzi. Jednak są tacy, którzy lecą szybciej, tak to już bywa. Główna (jak się później okazało, wcale nie główna) góra pokonana, poszło mi nader dobrze, więc morale wzrasta. Jest prosto to przyspieszam. Do tego jest mokro, ślisko i dużo błotka – mi w to graj. Zaczynam się rozpędzać. Mijam tych, którzy wyprzedzili mnie wcześniej. Jest miło. Jest też zaskoczenie, bo czuję moc.

Na zbiegach mój układ nerwowy się wyłącza, więc lecę bez hamulców. Przebiegam kolejne górki, widzę, że już 6 km. Podłączam się pod równo biegnącą parkę, i do wodopoju wpadamy w naprawdę dobrym nastroju. Gadka szmatka, kilka kawałów, i lecę dalej. Biegnę. Wszędzie mgła. Zaczyna padać. Nagle wszyscy stają. Słyszę: „…to nie tędy, wracamy…”. Wtedy już wiedziałem, że nie wygram tego biegu… Cóż, trzeba brać się w garść i wracamy, około 1 km. Faktycznie na podbiegu głowa w dół i przegapiliśmy wstążkę.

Zmiana trasy odświeża umysł. Nagle przede mną wyrasta podbieg gigant, jednak, ku mojemu zaskoczeniu, nogi mnie niosą. Gdzie mogę, tam podbiegam i, tu nowość w moim biegowym życiu, wyprzedzam kogoś . Z mżawki robi się ulewa. Daszek od czapki spada mi na oczy, więc przesuwam na tył, i dalej biegnę do przodu. Po chwili miłego dialogu z ludźmi z Olsztyna przypominam sobie, że mam żel od Huberta, więc dla spokojności wcinam, bez cwaniaczenia.

Po gigancie w deszczu – polanka. Dostałem opaskę (zamiast medalu) i siup w dół mokrymi trawami. Naprawdę poczułem moc. Wiem, że jeszcze kawałek zbiegu przede mną, więc staram się biec równo, ale i szybko.
W lesie błoto, mokra gliniana droga, korzenie, kamienie – norma, a ja nie zamierzam zwalniać. Wymijam znajome twarze i pozdrawiam. Nagle bummmm. Koleżanka obok mówi:

„Uff teraz Muńcuł, niekończąca się góra.”

Patrzę się na nią i myślę:

„WTF? Jak niekończąca? Jaki Muńcuł? Ta za nami, to nie było podbiegowe finito?”

No… miała racje.

Tempo podejścia mam tak wolne, że zaczynam rozglądać się za grzybami. Deszcz ładuje mocno. Staje się to uciążliwe. Nogi ślizgają się w błocie, jednak świetny klimat lasu, zapach, tak samo zmęczeni ludzie obok mnie, to dodaje siły. I znów idę mocno, w głowie tylko myśl, że jak złapię rytm na zbiegach, to będzie dzicz. I tak też się dzieje. Po naprawdę długiej i żmudnej bijatyce z Muńcułem, ruszamy w dół, kilka kilometrów do końca. Wiem, że teraz tylko zbieg do samej mety. Znów zaczynam mijać ludzi, biegnę, równe tempo, jest systematyka, podoba mi się to.

Wybiegam na czystą łąkę, pełno mgły, a ja sam, nikogo za mną, wiec jest dobrze. Gonię tych z przodu, a tak naprawdę to samego siebie.

Znowu las. Strome zbiegi, kamienie, widzę, że ktoś leży. Zatrzymuję się. Chwilę biegniemy razem, ale lecę szybciej, więc pytam czy „ok” i czy mogę biec do przodu. Jest gest ręką, że dobrze.

Ciach… tym razem jestem w tunelu z drzew. Ciekawe miejsce. Jest stromo, wąsko na łokcie z drzewami, pod nogami błoto, takie bobsleje na nogach. Mocno się ślizgam, ale ciągle kogoś mijam, co nakręca mnie jeszcze bardziej.
W głowie myśli, że jednak systematyka popłaca (pozdrowienia dla Radka). Widzę pierwsze zabudowania, więc już blisko. Przebiegamy przez mostek i już ulica.

Adrenalina jak zawsze kręci, a na końcu mocniej. Wyprzedzam grupkę, która ciachnęła mnie na podbiegu. Mijam znajome sklepy, lecę prosto i słyszę:

„Panieee, eejjjjj, tędy, tu, tu!”

Zawracam i widzę metę. Jeszcze mostek, kilka fotek dla prestiżu, i jestem na mecie.

Gosia czeka z Szymonem. Czuję się wyjątkowo dobrze. Pada pytanie:

„Ty w ogóle zmęczony jesteś?”

Myślę, że tak, ale mogłem pobiec szybciej, lepiej. Ta zgubiona droga… hmmm mam to gdzieś… Jest dobrze, jest pięknie, jest wesoło.

Na podsumowanie napiszę, że bałem się tego biegu. Znany, ciężki, ci wszyscy górale biegowi itp. Trema mocno dawała do myślenia. Deprymujący wariaci od wody, pogoda, która miała być sprzymierzeńcem… i w sumie była. Jednak impreza okazała się naprawdę dobrym wyzwaniem, świetną zabawą i kolejnym etapem w sprawdzaniu samego siebie.

Wynik? Jak to wynik. Z każdym startem uświadamiam sobie, że liczy się, to co w głowie i sercu.

Jest moc! Pozdrawiam Michał.

Dodaj komentarz!


Warning: Undefined variable $user_ID in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/comments.php on line 175

Dodaj komentarz lub trackback ze swojej strony. Możesz także Śledzić komentarze w kanale RSS.

Współpracujemy z serwisem Gravatar. Aby wyświetlić swój avatar przy komentarzu, zarejestruj się™ na Gravatar.


Warning: Undefined array key "SHOPPING_CART" in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/footer.php on line 84