Bojko
Jest zwykły poniedziałkowy poranek. Wałbrzych ospale budzi się do życia. Jadę powoli wąskimi uliczkami starego miasta. Sprzedawca warzyw wykłada truskawki na zbudowanym z drewnianych skrzynek chodnikowym stoisku. Kawałek dalej, na postoju taksówek, wyczekujący pierwszego klienta kierowca podlewa kwiaty, zdobiące uliczne latarnie. Wytatuowany, karłowaty recydywista z twarzą Golluma kręci się koło parkometrów, jakby chciał coś „skroić”. Mijam go i dojeżdżam na miejsce. Na końcu uliczki nieśmiało zjeżdżam w dół, na zarośnięty placyk pod murami więzienia. Na tym zapomnianym zapleczu jest pusto, w wieżyczce strażnika również nikogo nie ma, jedynie pętle drutu kolczastego, zwieńczające wysoką ścianę, uświadamiają grozę tego miejsca. Żelazna furta w murze jest uchylona. Rozglądam się na boki, widok obcego w tym miejscu może zwracać uwagę. Przyjechałem przed czasem i nie wiem, czy siedzieć w aucie, czy kręcić się bez sensu po okolicy. Czas… zostało go niewiele, ale jak wszystko się uda, to będzie akcja! Jeśli wyrobią mi paszport w tydzień, to pojadę na Bojko Trail! Znajoma doradziła mi biuro w Wałbrzychu, podobno bez kolejek, ale na wszelki wypadek znalazłem ustronne miejsce poza strefą płatnego parkowania.
Tym razem jest to czwartkowy poranek. Znów parkuję pod wałbrzyskim więzieniem… Taaaak! Zdążyli z paszportem w 10 dni! Właściwie to w ostatniej chwili, bo dzisiaj ostatni dzień na wyjazd. Być może pomogło bogato opieczętowane pismo z fundacji „Na Ratunek” – organizatora „Bojko”, że to dla nich zaszczyt gościć światowej klasy zawodnika i proszą o pomoc w uzyskaniu paszportu! Ubawiłem się, czytając, ale do wniosku dołączyłem.
Korzystając, że w Wałbrzychu wszystko bez kolejek, kupiłem od razu bilety na nocny pociąg z Wrocławia do Przemyśla. Miejscówki w Inter City okazały się nieszczęściem! Ukraina towarzyszyła nam od początku wyjazdu – pod postacią sześciu współpasażerów, których plątanina nóg skutecznie uniemożliwiła wybranie jakiejkolwiek wygodnej pozycji do spania. A panowie oczywiście do ostatniej stacji! Jutro w nocy start, a poprzedzająca noc na siedząco… super! I to ja namówiłem Tomka na pociąg!
Tomek to mój towarzysz z Biegu Kreta, dobry kompan na kolejny wspólny bieg. Wiedziałem, że planuje ten wyjazd. Ja pakiet na „Bojko” wygrałem w konkursie fotograficznym o na zdjęcie z Bieszczad. Wysłałem czarno-białe, sprzed 29 lat, wyróżniało się wśród cyfrowo-kolorowych. Nie zapomnę z tamtego wyjazdu, gdy o świcie stałem na Rawce, punkcie zbiegu granic trzech państw. Na betonowm obelisku zwróconym w stronę ZSRR ktoś napisał „Imperium Nędzy”. Jakże wtedy chciałem poznać Bieszczady po tamtej stronie…
Jest piątkowy poranek, coraz bliżej „tamtej strony”. Wygnieceni wysiadamy z pociągu w Przemyślu. Stąd w południe cztery autokary organizatora zabiorą nas do Żdeniewa, miejsca startu. Mamy więc czas na odświeżenie (w toalecie starostwa) i odespanie (jeśli tak można to nazwać) na ławce w parku! Pełna kultura, karimata, pod ławką butelka soku marchwiowego. Strażnicy miejscy na rowerach grzecznie pytają, czy wszystko w porządku? Dobrze być w swoim rodzinnym mieście. Tą ławkę to znam z przyjemnych czasów…
Jeszcze kantor, kawiarnia, pizzeria, i siedzimy w autobusie. Super, że coś zjedliśmy, bo autokary okazały się miejscem prawdziwej integracji zawodników. Nie sądziłem, że spędzimy w nich cały dzień!
Na granicy nie zmieniło się nic od epoki „Imperium”. Cztery godziny w upale, bez możliwości włączenia silnika i klimatyzacji! Żadnej kontroli. Zebranie paszportów przez – nie powiem, że pani oficer w panterce nie zwróciła uwagi męskiej publiczności – a potem czekanie… czekanie… na… już Żeromski o tym pisał w „Przedwiośniu”.
Zza szyby autobusu, po 30-tu latach, z ciekawością oglądam ukraińskie wsie i miasteczka. Niewiele się zmieniło. Najbardziej przykuwają wzrok cerkwie – wtedy magazyny, dziś wszystkie po renowacji, ze złotą blachą na kopułach widocznych pewnie z kosmosu. Domy rzadko nowe. Dużo pustych przestrzeni i tylko stada krów pilnowane przez pojedynczych pasterzy.
fot. Agnieszka Faron
Po awarii hamulców, wymuszonych postojach, na miejsce docieramy o 21-ej! Jest już po odprawie i jak widać po niezłej ulewie. Dobrze, że kupiłem kwas chlebowy na stacji benzynowej, przynajmniej zdążyłem się nawodnić przed startem. Pasażerowie czterech autobusów stoją w kolejce po pakiety, a trzeba jeszcze rozbić namiot i pasowało by coś zjeść. Tylko gdzie o tej porze? Jakiś lurowaty makaron w barze, lodowaty prysznic na polu namiotowym i o północy pośpiesznie wskakujemy w śpiwory. Za dwie godziny trzeba wstać na start!
Zakarpacka Oblast, druga w nocy, gdzieś w małym namiociku na mokrej trawie. Pobudka! Spałem jak zabity, więc najpierw uświadomienie sobie, gdzie jestem? I po co? O matko! Znowu trzeba biegać!
Za bardzo przywykłem do tych startów – z jednej strony to dobrze, bo mogę zasnąć bez emocji, ale z drugiej chyba przestałem sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji. Jest ciepło, więc startuję na lekko – koszulka, krótkie spodenki i plecaczek 5L. Kije zostawiam, jakoś znielubiłem tak je ciągle trzymać w rękach, jak już będę umierał pod którąś górą, to wypożyczę z lasu.
Zaczynam na głodniaka, bo nawet nie było gdzie kupić prostego banana! W kieszonkach dwa bidony, kilka żeli, których nienawidzę, najważniejsze – saszetki izotoniku w proszku, elektrolity – też w torebkach, trzy shoty z magnezem i trzy z bca, l-karnityną i kofeiną. Ten ostatni to jak loteria, albo dodaje skrzydeł, albo zwala z nóg!
Do lini startu mamy 20 metrów, więc luzik, ledwo wyszliśmy z namiotu, coś tam powiedzieli… i pach!
Lecimy!
Zawsze mnie zastanawia, jak można tak szybko zaczynać setkę? Co to, półmaraton? Ale cóż, trzeba lecieć. Raz, że Tomek goni, dwa, że jak się zrobi wąsko to wolniejsi będą blokować. Pierwsze kilometry dziurawego asfaltu rozstawiają nas na swoich miejscach, ale jak w lesie za wsią robi się pod górę, to zyskuję jeszcze kilkanaście pozycji do przodu. A robi się pod górę i to nie byle jaką! I to jeszcze w błocie!
W pewnym momencie jest już tak stromo, że patrzę w górę, czy ktoś na mnie nie zjeżdża. Są drzewa i gałęzie, jest się czego trzymać. Takie rzeczy prosto po wyjściu z wyrka… a wszyscy normalni śpią sobie w ciepłych kołderkach! Dobra, nie narzekamy, pniemy się w strugach… potu. W lesie parno, ale jak wychodzimy na połoninę wicher wali nas prosto w twarz! Pamiętacie szeregowca Rayana, jak się burta łodzi otwiera w Normandii? No to tak, tyle że wicher – nie seria z karabinu, jednak wrażenia te same. Nie cackają się z nami… Pikuj (1408 m) na sam początek, już na dziesiątym kilometrze! Szkoda, że w chmurze i ciemności. Zdjęcie Jezusa ze szczytu skłoniło mnie do wyjazdu, a tu nic, ledwie go dostrzegam. Zdobywamy wierzchołek. Ukraińska flaga łopocze nad moją głową a czapka mi z niej odlatuje w otchłań. Przypomina mi się opis Kukuczki, jak się odwraca, a tu nie ma Piotrowskiego… Takie dziwne skojarzenia chyba tylko na szczytach.
Teraz w dół, ostrożnie, po sterczących skałach. Ktoś stoi i krzyczy, że w prawo. Gubię z oczu Tomka. Widoczność chwilami zanika całkowicie, a my zbiegamy szybko całą grupą. Po jakimś czasie jeden z nas zauważa, że nie ma taśm. Zgubiliśmy trasę. No ładnie, taka skucha na samym początku. Pniemy się chyba w dziesiątkę pod stromą grań, na przełaj, przez kosodrzewiny i borówczyny sięgające powyżej kolan, aż uda sztywnieją. Szybko, żeby wrócić na trasę!
Pewnie jesteśmy z trzydzieści pozycji do tyłu, gdy dopadamy innych biegaczy. Świta. Chwilami, gdy wiatr rozgania chmury, pod nami roztacza się widok zapierający dech. Biegniemy granią. Po lewej przepaść, po prawej przez mleko chmur przebija się wschodzące słońce, zabarwiając wszystko na czerwono. Dla takich chwil warto żyć! I warto się męczyć. Nogi mam jakieś ciężkie, nie mogę się rozruszać. Ścieżka wśród jagodowych krzaków jest tak wąska, że stopy obijają się o siebie, łatwo o wywrotkę. Boleśnie kopię się w kontuzjowaną kostkę.
Góry cudowne! Zbiegi strome, aż mnie „czwórki” bolą. Dopadam punkt kontrolny na 20-tym kilometrze (Połonina Żurawka, 1226 m). Żarcie! Pycha pomidory, kabanosy, cola. Uzmysławiam sobie, jaki byłem głodny. Wybiegam z garścią ciastek, których nie jestem w stanie przełknąć. Na następnych dwóch podejściach mój organizm wreszcie się ożywia, wyprzedzam całe grupy. Na stromym zbiegu, aż do 30-tego kilometra gonię radośnie i tylko słyszę od przepuszczających mnie… że dzik leci! Teraz to chyba ja zapomniałem, że to nie półmaraton.
Tracimy wysokość do 630 metrów. Znaczy, że będzie wspinaczka, ale jeszcze nie teraz. Wybiegam z lasu, na polanie wiejskie dzieci coś krzyczą, machają – odwzajemniam przyjazny gest, są uradowane. Na długiej, nużącej szutrówce do wsi jest okazja pogadać. Biegacze muszą być już zmęczeni, bo na długim i łatwym zbiegu wyprzedzam kilka osób. Co z tego, skoro na drugim punkcie (Roztoka, 40 km) tak długo się obżeram, że mnie doganiają. Cóż za wspaniała odmiana tych pomidorów? Leję płyny do Bidonów, łapię garść kabanosów i uciekam. Dławię się nimi na rozpoczynającym się podejściu. Doganiają mnie kolejni, ale po chwili już nikt nie ma ochoty się ścigać. Mozolnie, dbając o równy oddech, długo wdrapujemy się na górę. Ostra Hora. Może to tylko kilka kilometrów, ale znowu na 1405 m. wysokości!
W nagrodę pstryk! Jacek (UltraLovers) robi pamiątkową fotkę. Miło spotkać znajomego – gdzie to się widzieliśmy tydzień temu? W Karkonoszach? On zawsze stoi w najpiękniejszym miejscu. „Ostra” to taka góra co wchodzisz na nią trzy razy… za każdym myślisz, że to szczyt, a tu jeszcze następny! Widoki z niego cudne, a najfajniejszy 400 metrów niżej, wielki namiot punktu na 50 km. (Przełęcz Perełuka po raz pierwszy). Picie, kabanosy, pomidory, picie, picie… Opamiętaj się! Będzie tego, trzeba ruszać!
Najpierw powoli, jak wół ociężale – ale już po chwili – a co to, a co to, a co to tak gna? Aaaa, bo jest trudny zbieg, a inni nie odrobili lekcji na Ślęży. Wyprzedziłem nawet konia i ruski samochód terenowy, ale i tu wkrótce skończyło się rumakowanie. I znów pod górę! Tyle, że jest pięknie. Idziemy szlakiem. Idziemy, bo szlaku praktycznie nie ma, tylko zwalone drzewa i dziury w omszałych kamieniach. Pod nimi rwący potok, który prowadzi do wodospadu tak pięknego, że u nas byłby ogrodzony, zarezerwatowany itd. A tutaj zarośnięty tor przeszkód, którym raczej mało kto chodzi. Jak już doszliśmy do miejsca, w którym nikt nie chodzi, to autor trasy (nazwany później geniuszem zbrodni) wymyślił pionowe podejście na przełaj (zwane później Mordorem), no bo jakoś się trzeba wbić na 1227 metrów z dolinki na 600. I dobić na 1482, na Połoninę Równą. Na końcu ściany płaczu organizator w swym geniuszu pozostawił kartkę do wyrażania opinii! Tutaj to jeszcze wydawało się śmieszne.
Okazuje się, że Połonina Równa to już nie Bieszczady, jest odrębnym pasmem i nawet wygląda inaczej. Przypomina azjatyckie stepy, upstrzone obłoczkami niskich krzewów. Rosjanie zbudowali na szczycie bazę wojskową. Do opuszczonych bunkrów, wyprutych ze stalowych elementów, prowadzi droga z płyt, którą kończymy wejście.
Nagroda na Równej to karkołomny zbieg do punktu na 70-tym kilometrze. Przełęcz Perełuka po raz drugi, ale od innej strony.
I to by było na tyle – zasugerowały moje łydki, gdy tam dotarłem. Głos rozsądku podpowiadał, że skurcze w obu na raz to nie najlepszy prognostyk na rozpoczęcie trzeciej pętli. A pętelka bagatelka… 50 kilometrów!
Tu rozchodziły się trasy 80+ i 120+. Tu mogłem obniżyć loty do czterystu metrów npm. biegnąc już tylko 12 km do mety, by do nocy upajać się zimną Cipką (takie ukraińskie piwo ?), ale na nieszczęście właśnie tu dogoniłem Tomka. Na moich oczach wychodził na trzecią pętlę.
Widoku jednego pasa finishera w naszym namiocie – i to nie mojego – nie zniósł bym!
Dziwimy się Himalaistom, że schodzą osobno ze zdobytych szczytów, a przecież to jest indywidualna walka z czasem, często walka o życie! W naszym przypadku nie chodziło o życie, tylko raczej o ambicje i nie wyszło nam to wspólne bieganie. Mieliśmy się wspierać na trasie, tak jak na „Biegu Kreta”, ale nie wyszło. Może właśnie tak miało być, bo odpuścił bym, a potem żałował. W tym wypadku spotkanie Tomka opuszczającego punkt wypchnęło mnie na dalszą drogę, ale miało też ujemną stronę – nie poszanowałem tego punktu, jak należało.
Goniąc go pośpiesznie, przełknąłem kilka pomidorów, kabanosów nawet dobrze nie pogryzłem, a gdy już wybiegałem z namiotu po napełnieniu bidonów, wolontariuszka zaproponowała mi kawę, na którą oczywiście się skusiłem. Tyle, że te gorące pół litra wlałem w siebie, jak kieliszek wódki! To mnie raczej nie schłodziło, a ten etap zaczynał się od długiego zbiegu w osłoniętą górami dolinę. Zaskoczył mnie panujący w niej upał, jakiego nie doświadczyliśmy do tej pory w wyższych partiach. Zacząłem się przegrzewać.
Hipertermia nie sprzyja bieganiu, a na dodatek wariacki posiłek doprowadził do biegunki! Byłem „pozamiatany”. Wiem, że wstyd się przyznać do tak dziecinnych błędów, ale pisałem wcześniej, jak rutyna doprowadza do lekceważenia istotnych szczegółów. Do tej pory wszystko działało, jak należy. Rywalizacja na pełnej biegaczy trasie wspólnej z 80-tką napędzała tempo. Teraz zorientowałem się, że jestem zupełnie sam. Wszystko zwolniło, jak zepsuty gramofon. Powrót do punktu wydawał się kuriozalny. Zaczęła się samotność długodystansowca…
Szybko zdałem sobie sprawę, że na takim odwodnieniu z litrem płynów w bidonach 50-ciu kilometrów nie zrobię. Póki zbiegałem wzdłuż rzeki, byłem spokojny, ale kiedy taśma wskazała las, zrobiło się niewesoło. Ta pętla była wyjątkowo bezludna. Oczywiście w jakiejś odległości ktoś za mną biegnie, ale to marne pocieszenie, bo w kłopocie człowiek jest zawsze sam. Odcinek przez las okazał się drugim Mordorem. Zawieszona na drzewie kartka od organizatora – „Oj, będzie bolało!” – nie wydała mi się tym razem śmieszna (to również opinia innych zawodników).
Zanim wszedłem w pionowe zbocze zaopatrzyłem się w zapas wody. Czasem dobrze, że ludzie nie szanują przyrody i śmiecą. Znalezioną butelkę po mineralnej napełnieniam wodą z rzeki i ładuję się w gęstwinę podobną do tych, w których wiosną szukam poroża. Zwykle trafiam na dziki w takich miejscach, w Bieszczadach to nawet niedźwiedzia trzeba by brać pod uwagę, ale tutaj pod tym względem żadnych obaw. Najbardziej szokujące odkrycie w ukraińskich górach to… że tu nie ma zwierzyny! Ani śladu, wszystko wykłusowane! Jest za to stojące powietrze, gorące jak w saunie.
Zastanawiam się jaki jest sens pić, skoro wszystko wypływa ze mnie jak z durszlaka – ale piję. Póki idę korytem strumienia uzupełniam bidony i piję na maxa. Próba pobudzenia shotem kofeinowyn tylko pogarsza sprawę. Skurcze w łydkach i brak czucia w stopach to nic, już to przeżywałem, ale ja cały drżę, a każdy krok to zadyszka! Takiego zjazdu jeszcze nie miałem i to dodatkowo mnie stresuje.
W tych chaszczach dogania mnie gość, którego wyprzedzałem kilka kilometrów wcześniej. Razem raźniej, towarzyszy mi do wyjścia na otwartą przestrzeń połoniny, potem ciśnie. Ja przysiadam, pierwszy raz od startu. Muszę się doprowadzić do jakiejś używalności. Magnez dawno wykorzystany, zostały mi saszetki elektrolitów i izo. Butlę po mineralnej rozlewam na dwa bidony, reszta w siebie i powoli ruszam.
Wciąż jestem na mega podejściu (Lutańska Holica, 1374). Góra rośnie przede mną, prezentuje się majestatycznie, nad nią krążą kruki, a jednak coś tu żyje! Na szczycie kartka od orga: „Widoki takie, że dupa pęka!” Faktycznie – jestem na planecie „Góry”. Musiałem się doprowadzić do takiego stanu, żeby wreszcie zwolnić i rozejrzeć dookoła, a nie tylko pod nogi. Nawet obejrzałem się wstecz. Na widocznych dwóch kilometrach za mną nie ma żywej duszy! To inni też umarli w Mordorze?
Dopada mnie poczucie, że już nic nie muszę. Wynik zaprzepaszczony. Schodzę w dół wśród wysokich traw, głaszcząc je dłonią. Słońce zbliża się do horyzontu, połonina na przeciw złoci się w jego blasku. Mam nadzieję, że na nią nie będę już musiał wchodzić, choć jest taka piękna, i jednocześnie wiem, że będę musiał. Nie używam zegarka, nie wiem która jest godzina i jak długo jestem na trasie, ale mocno czuję, że jestem. Wreszcie ktoś mnie dogania. Przepuszczam go, ale kartka, że za 5 km „pasza” – jak to napisali – wyrywa mnie z obojętności. Biegnę za nim do samego punktu w Łumszorach.
To setny kilometr. Mają tylko kabanosy, które przestały mi smakować, ukraińskie izo o smaku i kolorze płynu do mycia szyb i pocieszającą informację, że jeszcze 28 kilometrów do mety, a teraz 8 w górę, z 500 na 1482! Równa po raz drugi, od innej strony. Nóżki się pode mną ugięły – a właściwie to się już nie chciały zginać… tak mi! 30 startów ultra za mną, ale takiego łomotu jeszcze nie dostałem!
Stoję i żuję te kabanosy, jakby mnie to miało uchronić przed wejściem, jakby miał się czas zatrzymać. Kolega co mnie wyprzedził rusza pierwszy, a ja stoję i wgapiam się w wolontariuszkę, jakby to ona miała zadecydować co mam robić. -„Idź”.
Bardzo dziękuję Pani za to słowo.
Wspinam się leśnymi serpentynami, dlaczego mimo jedzenia i picia nie mam siły? W życiu nie byłem tak słaby, jak na tym podejściu. Za kolejnym zakrętem kolega, ten który mnie wcześniej wyprzedził, siedzi bezradnie na ziemi. Jestem tak apatyczny, że mówię tylko „Chodź!”. On wstaje i idzie, jak Łazarz. Razem raźniej, choć nawet się nie odzywamy do siebie.
Czas pożyczyć kije z lasu. Stuk, stuk, stuk. Słońce zachodzi, wiatr szeleści liśćmi na czubkach wysokich drzew. Zapamiętuję to na później, bo teraz nie mam głowy się zachwycać. Wychodzimy z lasu, na połoninie zaczyna mocno wiać, gdy dochodzimy do drogi z płyt zapada zmrok. Zadziwiające, że mimo powolnego tempa nikt do nas nie dochodzi. Przez 40 km kryzysu obsunąłem się tylko o dwie pozycje!
Droga uparcie nie chce się skończyć, za każdym zakrętem zamiast szczytu odsłaniają się kolejne płyty. Wydaje się, że będzie to trwało w nieskończoność. Tak musi działać piekło! Każda próba przyspieszenia prowokuje skurcze łydek. Tak już będzie do końca, organizm nie chce się zresetować po prawie dobie wysiłku. Przy bunkrach wiemy, że już tylko 20 km w dół, do mety, ale entuzjazmu zbytniego nie widać.
Leszek (imię miał na numerze) pyta czy chcę zbiegać, bo on nie może. Jakoś głupio mi go zostawić, więc czekam, gdy tylko zostaje z tyłu. Ambicje gdzieś tam zostały a towarzysz na trasie cenniejszy. Na ostatnim punkcie (Przełęcz Perełuka po raz trzeci), w przemiłej atmosferze ostatni ciepły posiłek i rozmowa.
l tak doturlaliśmy się do Żdeniewa błotnistymi wąwozami, z miliardem gwiazd nad głową i szczekaniem psów w oddali. Zegarek Leszka pokazuje 128 kilometr, za nami 6000 metrów podejść. Na ostatnich asfaltowych kilometrach biegnę do mety, na twarz wraca uśmiech, jakbym sobie przypomniał, że to właśnie o to chodzi – przeżyć ból i kryzysy, kląć w duchu na siebie, a jeśli dotrwasz do końca – satysfakcja gwarantowana!
Na mecie czekał kieliszek do wypicia z głównym winowajcą, który zanim pozwolił dziewczynom zawiesić mi medal na szyi, zlał mnie po dupie skórzanym pasem z piękną klamrą finishera!
Autor: Grzegorz Krupa
P.S. „Cipka” czekająca na mecie okazała się niedobrym piwem ?