XIV Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej – relacja Grzesia Krupy
Wstęp nieco osobisty
„Grzegorz Krupa z Sobótki poradził sobie z trasą Przejścia w czasie poniżej doby. To doświadczony biegacz i organizator biegów w swojej miejscowości. Na metę w Szklarskiej Porębie, gdzie usytuowano także start, przybył jako pierwszy. Nie dostał żadnej nagrody, bo Przejście i Połowa Przejścia odbywają się w formule pozbawionej konkurencji. Ich głównym celem jest uczczenie pamięci ratowników górskich, którzy w 2005 roku zginęli w lawinie w Karkonoszach.”
Tak było rok temu.
To część artykułu, który ukazał się w 2016 roku na portalu nj.24pl i zapadł w mojej pamięci. Ten krótki fragment łączy w sobie kilka istotnych elementów z mojego biegowego życia. Pierwszym jest realizacja mojego marzenia, by samotnie przemierzyć trasę Przejścia w możliwie najkrótszym czasie. Wzmianka o organizowaniu przeze mnie biegów, oraz o idei Przejścia, to kolejny istotny element.
Parę lat temu, kiedy przygotowywaliśmy pierwszy półmaraton górski, poproszono mnie, żeby nosił imię zmarłego na raka klubowego kolegi. Przyznam się, że miałem mieszane uczucia. Jak to? Przecież biegowe święto powinno być radosnym wydarzeniem. Przyjeżdżają biegacze z całej Polski, dla których to nazwisko nic nie znaczy. Jaki to ma sens?
Adama Palichleba, bo o nim mowa, znałem bardzo krótko. Był znakomitym biegaczem, który pierwszy w klubie „złamał” trzy godziny w maratonie, a potem parę lat borykał się z nieuleczalną chorobą. Właśnie wtedy zbliżyłem się do niego. Adam bywał na klubowych imprezach, starał się „normalnie żyć”, w przerwach w chemioterapii reprezentował klub na biegach w kraju i za granicą. Wszyscy podziwialiśmy go za tą walkę, ale miałem wrażenie, że temat raka był tematem tabu w jego obecności. W czasie wspólnych spotkań chciałem uniknąć banalnych tematów i wypytywałem go o chorobę i przebieg leczenia. Adam opowiadał o tym równie rzeczowo, jak o taktyce pokonywania maratonu.
Kiedyś zauważyłem, że stoi obok mnie w korku, na światłach we Wrocławiu. Nie pamiętam, w jakim celu jechałem, ale pamiętam, co wtedy myślałem. Ja jadę załatwiać jakieś banalne sprawy, a on do szpitala, walczyć o swoje życie. Choć wygląda to tak normalnie, ja w swoim samochodzie, on w swoim, odgrodzeni szybami samochodów wpatrywaliśmy się w siebie uśmiechnięci, niby obok siebie, ale tak odlegli. Jak samotni naprawdę jesteśmy życiu, w takich momentach, momentach walki. Takiego go zapamiętałem, jak uśmiecha się do mnie za szyby samochodu.
Cmentarz w Sobótce leży nieopodal stadionu. Biegając kolejne pętle na treningach patrzyłem w tamtą stronę i myślałem o Adamie, gdy nie było go już wśród nas.
Żyjemy, pracujemy, biegamy, osiągamy sukcesy, i..? Co z tego pozostaje, gdy nas już nie ma.
Zgodziłem się by Górski Półmaraton Ślężański nosił imię Adama Palichleba.
Dziś, po czterech edycjach biegu nie żałuję, i wstydzę się swoich obaw. Rodzina Adama, jego żona, córka i syn, są dzisiaj moimi przyjaciółmi. Są podporą biegu i żarliwymi wolontariuszami, na których zawsze mogę liczyć, i zawsze czuję się zażenowany, gdy to oni dziękują mi za ten bieg. W biurze zawodów, z boku przyglądam się zawodnikom, którzy o dziwo, zwracają uwagę na wywieszane przez nas zdjęcia Adama i informacje o nim. Przystają na moment mimo przed biegowej gorączki i czytają. Uśmiecham się wtedy do siebie i myślę, że było warto. Pamięć o Adamie żyje, i jest to ważne dla jego bliskich.
Przejście
Nie znałem Daniela i Mateusza, a jednak ich imiona żyją w mojej świadomości, w świadomości nas wszystkich. Wiem, co robili, i wiem, że byli bohaterami. Wszyscy wiemy, jak poważna jest minuta ciszy tuż przed startem. Ci wspaniali ludzie, którzy co roku podejmują się trudu organizacji Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, być może nie robią tej minuty dla nas, i nie robią tego dla nich, być może robią to tylko dla siebie i pozostałych bliskich Mateusza i Daniela, bo dzięki temu wydarzeniu pamięć o nich żyje.
Od tego, co roku się zaczyna. Od tej chwili zadumy. Potem jedni w grupach, rozbawieni i zagadani, inni samotnie, skupieni i zamyśleni, ruszamy w trasę.
Ja należałem do tych drugich. Tym razem, po półrocznym borykaniu się z kontuzją stopy nie czułem się tak mocny, jak rok temu, dlatego musiałem odbudować wiarę w swoje możliwości. Scenariusz był ten sam, co ostatnio – samotna ucieczka już od startu i próba pokonania trasy w 22 godziny – tylko, czy wystarczy mi bezczelności na taki start i uporu na trasie?
Uwielbiam Karkonosze. Po kilku Krakonośovych Stovkach, Maratonach Karkonoskich, biegach na Śnieżkę i Przejściach Dookoła Kotliny, czuję się w tych górach, jak u siebie. Bawię się tą techniczną rozgrywką, z kamienia na kamień, zbieg, podbieg, podejście… Nie ma reguły, pokonuję tą trasę po swojemu, kiedy chcę to biegnę, innym razem idę. To jak gra w szachy, muszę rozegrać to tak, by na końcu nie usłyszeć od organizmu „szach mat”.
Karkonosze, fot. Daniel Koszelak
Karkonosze, fot. Daniel Koszelak
Karkonosze, fot. Daniel Koszelak
W tym roku góry skąpiły widoków. Skryte w gęstych chmurach, tylko na chwilę dogadywały się z wiatrem i odsłaniały słoneczną Kotlinę, wtedy przystawałem by wzrok nasycił się wspaniałą przestrzenią. Mijani turyści bardzo różnorodni, Czesi, Polacy, samotni i w grupach, jedni witają się serdecznie, zaczepiają i komentują, inni widocznie uciekli w góry szukać samotności. Rozumiem ich, z szacunkiem mijamy się wzrokiem. Wdrapując się na Śnieżkę, we mgle i w chłodnej wichurze, zauważam spojrzenia i słyszę urywki komentarzy na temat mojego lekkiego stroju i krótkich spodenek! Gdyby oni wiedzieli ile zapasowych ciuchów i niezbędnych rzeczy mieści się w tym niepozornym, siedmiolitrowym plecaku.
Karkonosze – Śnieżka, fot. Daniel Koszelak
Karkonosze – Śnieżka, fot. Daniel Koszelak
Karkonosze – Śnieżka, fot. Daniel Koszelak
Jest dziwnie. Po nadmorskim zatruciu pokarmowym i dwóch tygodniach biegunek, powinno być źle…a nie jest! Nie jem od startu, boję się. Wziąłem tylko Stoperan i piję izotonik, choć z powodu chłodu wcale mi się nie chce. Jeść też mi się nie chce. Minąłem obojętnie Dom Śląski, mijam bufet na Śnieżce, nie obawiam się głodu. Problemy i tak zawsze przyjdą z niespodziewanej strony! Jeszcze przed Śnieżką odnawia się kontuzja stopy! Zbiegając ze szczytu już czuję nadciągającą klęskę. Na Czarnym Grzbiecie pomykam pomiędzy kosodrzewiną, słońce na chwilę rozpromienia dolinę po prawej, czeskiej stronie, i po lewej, polskiej. Przede mną młoda mama z dzidziusiem w nosidle. Cóż za piękna scena! Kiedy to było, gdy ja tak chodziłem z dzieciakami plecakami! A teraz jestem starszy i ani za grosz poważniejszy, ganiam po górach, jak za dzieciaka! Zbliżam się do Przełęczy Okraj, postanawiam dopić drugi bidon, już niedługo uzupełnię obydwa, i decyduję się na pierwszy baton, w końcu to już 30km. Mijam Jelenkę, Czesi z piwem kuszą jak zwykle, ale zbiegam dalej, gdy nagle…! Dobrze, że jest jakieś ustronne miejsce! Chyba już nic nie zjem. Batony wskakują na listę zakazaną! Sto dziesięć kilometrów przede mną, a ja już wiem, że ze stopą i z jedzeniem dobrze nie będzie. Dla podkreślenia powagi sytuacji niebo zasnuwają ciemno granatowe chmury, zrywa się wichura i zaczyna lać. Uff, jak dobrze, że jestem już na przełęczy. To drugi punkt kontrolny, chłopcy mają tylko wodę, rozczarowany uzupełniam bidony, wrzucam musujący izo i Litorsal. „Nie macie ciastek, to nie będę tu z wami stał i gadał!” Uciekam przed deszczem na dół, do lasu. Początek zbiegu prowadzi asfaltem, ktoś wysiada z samochodu na poboczu: „Cześć, widzieliśmy cię tu rok temu! My czekamy na córkę, ona też na przejściu”. „Macie coś do jedzenia?”- pytam. Następna okazja za 20 km, więc dobrze, że tu byli. Od teraz zbiegam, jak w sztafecie, z bananem w ręku. Wkrótce przytrafia się kolejna wizyta w … no wiecie w czym. Wygląda na to, że tego banana to zjem w parze z kolejnym Stoperanem, akurat minęły cztery godziny od startu, więc już mogę, i jeszcze węgiel na wszelki wypadek! Moja mini apteczka to powycinane z listków dobowe dawki Espumisanu ,Ibuprofenu, Stoperanu i carbo medicinalis. Wiem wiem, czytając to myślicie „sport to zdrowie”.
XIV Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, fot. Daniel Koszelak
Mijam Przełęcz Kowarską, jest dobrze, pod nogami miękko, więc mogę biec, choć ból w stopie coraz bardziej się nasila. Zaczynam się bawić ze swoim zmęczeniem, biegnę do tamtego słupa, teraz pod górkę trochę marszu, bieg do drzewa z oznaczeniem szlaku, i znowu marsz. Pilnuję się, żeby w zamyśleniu nie zgubić szlaku. Wokół pusto, żadnych ludzi, zwierząt, nagle seledynowa koszulka, a jednak ktoś przede mną, ale jak? To dziewczyna, biegnie nieoficjalnie i wystartowała wcześniej. Wchodząc na Skalnik słyszę jeszcze stukanie jej kijów, potem znów jestem sam. Rudawy Janowickie są bardzo przyjemne. Och, jak bym tu gonił po tych miękkich zbiegach, niestety ból stopy mnie spowalnia. Do punktu pod Wołkiem docieram na tym jednym bananie i dwóch litrach picia. Młoda rodzina na punkcie, to wspaniały pomysł tak uczyć dzieci przygody od małego. Uzupełniam bidony, bo maja tylko wodę. Częstują mnie swoją herbatą z termosu, pycha! Lecę dalej, trzeba zdążyć do Janowic przed zmierzchem! Robi się purpurowo, kiedy kieruję się w stronę zachodzącego słońca, które na chwilę wyjrzało zza chmur. Warunki są wspaniałe, duże błoto tylko na drogach, rozjeżdżonych przez ciągniki pracowników leśnych. Muszę uważać na korzenie wystające z ziemi na ścieżkach, prowadzę stopy nisko, żeby mniej boleśnie uderzać o podłoże. Zastanawiam się, kiedy bieganie stanie się już niemożliwe. W końcu to „Przejście”, więc potem będę już tylko szedł. Przy Zamku Bolczów zaczyna się ściemniać, to znak, że jestem wolniejszy, niż rok temu, nie dziwię się. Wyjmuję czołówkę i mapę, trzeba rozdziewiczyć ten nowy odcinek trasy, prowadzący do głównego punktu żywieniowego zielonym szlakiem. Znowu biorę te wszystkie pająki na twarz.
Rok temu punktu jeszcze nie było, gdy byłem w Janowicach. Teraz dobiegam punktualnie o 20.00, chłopcy jeszcze się rozpakowują, ale już są. Pięćdziesiąty któryś kilometr na jednym bananie, przyda się ciepły posiłek pod trzeci Stoperan, minęły kolejne przepisowe 4 godziny. Po 8 godzinach pierwszy raz usiadłem.
Mam świadomość, że z tą kontuzją nie pobiję zeszłorocznego czasu, więc odpuszczam dalszą ucieczkę. Jestem w Janowicach prawie godzinę później i to mi podcina morale. Przechodzę do wariantu „przejścia towarzyskiego”, tak po bożemu, i jedząc pomidorową czekam z ciekawością, kto tam za mną goni?
Z uliczki wyłaniają się światełka czołówek, po chwili trzy postacie zbliżają się do mnie: „Jak się leci panie Grzesiu?”
To Mirek Wira w towarzystwie Marcina Sikorskiego i Artura Krawczyka, których nie znałem (Artur nie dał mi okazji do zaprzyjaźnienia się, bo niespodziewanie pozostał później na punkcie na Przełęczy Komarnickiej). Lepsza i bardziej zdyscyplinowana ekipa nie mogła mi się przytrafić. Wpadliśmy jeszcze do Dino, chłopaki na piwo, a ja tylko po banany, dwie gorzkie czekolady i zapas chusteczek! Browar nie tym razem. Czekały nas całonocne Kaczawy. Zaczęło się od forsowania stromego podejścia przed Różanką, które dodatkowo zostało zasypane świerkową „gałęziówką” po interwencyjnej wycince! Potem kilometry asfaltu, czyli nowej, brzydszej wersji niebieskiego szlaku. Tutaj już nawet wkładki na ostrogę nie dawały rady, z nimi źle, bez nich jeszcze gorzej. W końcu zacisnąłem zęby i dałem spokój kombinacjom z butami. Małomówny Wirek zasuwał, jak sprawna maszyna. W środku nocy, gdy rozmarzony westchnął: „Ech… położyć się w ciepłym łóżeczku!”- zdradził się, że jest jednak człowiekiem. Miałem to samo, to w końcu pora, o której zwykle już śpię, nie dopuszczałem jednak do siebie myśli o odpoczynku. Na tym etapie to Marcin brał pajęczyny na siebie, ja ustawiłem się biernie z tyłu i w milczeniu cisnęliśmy po zroszonych łąkach, płosząc jelenie i dziki. Przemoczone stopy zaczęły doskwierać, więc na półmetku krótka przerwa na przesmarowanie stóp. Skarpet nie warto było zmieniać, bo sucho będzie dopiero rano w Izerach.
XIV Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, fot. Piotr Pęcherz
Na Łysej Górze niespodzianka! Samozwańczy punkt żywieniowy! Banan, ciastka, herbata, kawa! Choćby ta odrobina, bo ten niewielki termos musi posłużyć następnym. To miłe, że ktoś spędza noc w samochodzie, żeby wspomóc innych!
Półmetek za nami, okolice Okola ciemne, jak na środek nocy przystało. Dookoła rykowisko, śpiąca Chrośnica i ujadanie rozbudzonych psów. Odcinek szlaku prowadzący przez pola nie pozostawia suchej nitki w butach. Na szczycie odgrzebuję w pamięci rozpościerające się stąd widoki, z czasów przejścia, które startowało po staremu i bywałem tu o poranku. Na Górze Szybowcowej urzekający widok na migocące światła miasta, jednak nie zatrzymuje nas na długo, uzupełniam bidony i lecimy w dół. Na asfalcie w Jeżowie przyspieszam, ale chłopcy zostają z tyłu. Nie chcę ich opuszczać, staliśmy się drużyną, więc dopasowuję tempo. W głowie tworzą mi się wizje kawy i hot doga na Lotosie. To będzie setny kilometr i mogę wreszcie jeść! Jeszcze tylko labirynt okolic Perły Zachodu, wyremontowana kładka nad Bobrem, gdzie wreszcie wymieniono spróchniałe deski na twardą blachę, jakaś drobna pomyłka nawigacyjna i jest Godzisz. Ku mojemu zdziwieniu chłopcy chcą ominąć stację. Uparłem się, ale kiedy już mieliśmy w rękach ciepłe kubki pachnącej kawusi, chłopcy z elegancją zasiedli do picia. Zaprotestowałem – „kawa w marszu!”
Ciężko było znaleźć miejsce na zgniecione kubeczki w skąpych kieszeniach biegowych ubrań i wypchanych po brzegi plecakach, ale etycznie donieśliśmy je do następnego punktu. Etyka towarzyszyła nam przez całą noc od momentu, kiedy z Marcinem żartobliwie zaczęliśmy wymyślać skróty. Wtedy Wirek z całą powagą i stanowczością upomniał nas, że to by było nieetyczne! Wirek to chodząca nawigacja. Labirynt Komorzycy przeszliśmy, jak własne podwórko. Wcześniej, w Goduszynie dołączył do nas Piotrek, kolega chłopaków, i zrobiło się raźniej, udzieliła nam się jego „świeżość”. W lesie za Wojcieszycami zaczęło świtać, kolejny raz zauważyłem, że rok wcześniej byłem o tej porze dalej, jednak wysokie, mokre trawy Zimnej Polany nie zachęcały do zwiększenia tempa. Budziłem się z nocnej hibernacji, miałem mały kryzys, całą noc przyświecała mi myśl: „byle do rana, o świcie błysnę energią”, ale najwyraźniej jeszcze nie teraz. Chyba wszyscy potrzebowaliśmy jakiegoś bodźca do ożywienia atmosfery, bo gdy spoza drzew wyłoniły się dwa piękne konie i Wirek oznajmił, że wziął je za jelenie, zaczęliśmy go wkręcać: „Jakie konie? Gdzie ty widzisz konie”.
Na 110 kilometrze odważyłem się wreszcie przełknąć pierwszy żel energetyczny. Miałem ich 8 i 5 batonów i do tej pory pomniejszyłem plecak tylko o jeden z nich, a z dołożonych w Janowicach czekolad zjadłem tylko jedną.
Musiało być jeszcze wcześnie, gdy zbiegłem do Górzyca, bo miasteczko jeszcze spało i ulice były puste. Chłopcy myśleli, że chciałem ich opuścić, bo do punktu zbiegłem pierwszy, ale tylko chciałem rozluźnić nogi na kamienistym zbiegu, mimo iż specjalnie się do tego nie nadawał. Panie na punkcie miały wprawdzie bułki maślane, jednak nie „wchodziły”, więc tylko kolejne uzupełnienie bidonów.
Opaski kompresyjne najwyraźniej działały na łydki, ale uda miałem już obolałe, a czekało nas cztero, może pięciokilometrowe podejście na Wysoki Kamień przez Zakręt Śmierci. Wcześniej, przy Bobrowych Skałach ułamałem dwa proste kije leszczynowe. Szykowałem się na ostatni trudny odcinek trasy i potrzebowałem małego wsparcia. Przyroda ożywiona była moim sprzymierzeńcem. Sztywniejące mięśnie pieściłem pokrzywami, żeby pobudzić krążenie a kije przerzuciły część wysiłku na ramiona. To był moment, w którym nie czułem żadnej mocy, w ogóle nic nie czułem, tylko głowa kazała mi pokonać ten etap. Mięsień dwugłowy uda napinał się do skurczu i próbowałem wszystkiego, żeby nie dopiął swego! Wiedziałem, że Wysoki Kamień to moment przełomowy, od którego będzie już tylko lepiej.
Kiedy wdrapaliśmy się na szczyt, na twarzy poczułem przyjemny powiew, to zapachniało metą!
Wyrzuciłem kije i puściłem się zbiegiem w dół. Trochę to niegrzeczne wobec chłopaków, ale chciałem rozluźnić napięte podejściem mięśnie, chciałem podkręcić tempo, podnieść morale. Po drodze obudziłem śpiące dziewczyny z punktu w samochodzie, no tak, przecież nikogo z Przejściowiczów tu jeszcze nie było. Uzupełniłem bidony, bo skoro organizm groził już skurczami, to odwodnienie było bliskie. Drugi żel też się przydał. Do Kopalni Stanisław dotarłem sam i zdecydowałem się zaczekać na pozostałych. „Jak masz moc to leć, nie czekaj na nas!” – zawołał Marcin dobiegając. Ich celem było złamanie 24 godzin, GPS pokazywał, że spokojnie zdążą, moim było godzinę mniej, a skoro nie było szans, to przynajmniej zbliżenie się do zeszłorocznych 23. Zostało może piętnaście kilometrów, w tym długi zbieg do Jakuszyc, niestety na asfalcie i kamienistej drodze ból stopy bardzo się nasilił. Wiedziałem, że to odpokutuję, ale tu już nic nie mogło mnie zatrzymać. Przebiegłem przez ostatni punkt podając tylko numer i prosząc o wodę, już tylko do jednego bidonu. Biegnę wzdłuż asfaltowej drogi – wróć! – wyobraziłem sobie, jak to wyglądało z ich strony: naczekali się tyle czasu, aż ktoś się pojawi, a tu przeleciał jakiś burak i prawie się nie odezwał! Odwracam się i krzyczę, że „normalnie to jestem sympatyczniejszy, to tylko ze zmęczenia!”. Uśmiechnięci machają ze zrozumieniem.
Biegnę wzdłuż asfaltowej drogi, mijające samochody smagają mnie lekceważącym podmuchem, a ja właśnie finalizuję coroczną przygodę. Skręcam do lasu, czeka mnie ostatnie podejście, mam prawie 140 kilometrów w nogach, a wyprzedzam grupę młodych turystów. Ożywiam się, jeszcze tylko Przedział, piękne Owcze Skały, drewniane kładki i ostatni karkołomny zbieg starym torem saneczkowym. Jest ślisko na obłych głazach, koncentruję się, jak w grze sprawnościowej, żeby pokonać ten trudny odcinek bez upadku. Gdzie się podział cały ten ból?
Na prostym odcinku do Wodospadu Kamieńczyka zauważam, że pokracznie kuleję, nieważne. Jeszcze kocie łby w dół, pod prąd tłumnym turystom. Tu jeszcze nikt poza mną z gór nie wraca! Kolejny raz mam za sobą tą wspaniała pętlę, 140 kilometrów przygody! Już czuję smak piwa, za chwilę znów usiądę, niebywałe! Jednak można to samo marzenie spełnić kilka razy!
Relacja: Grzegorz Krupa