Snow Terror. Relacja Andrzeja Zielińskiego z Biegu Kreta Hardcore 2021
Kret Hardcore wersja Snow Terror – wydarzenie, na które czekaliśmy od jesieni 2019, a potem od kwietnia 2020, kiedy okazało się, że bieganie na zawodach jest nielegalne. Koniec końców minęło półtora roku i udało się, 10-tka zapaleńców, staje na starcie biegu.
Jest dzień 14 kwietnia, godzina 16.00…
Maszyna ruszyła, ale może najpierw małe wprowadzenie, skąd w ogóle pomysł na to, żeby angażować się w ten projekt. Bieganie jest fajne, każdy, kto biega, to wie. Każdy też wie, że limity są po to, aby je przesuwać. Tak też jest w moim wypadku. Biegam po górach od ponad dziesięciu lat, a jeszcze nie zakończyłem, wyznaczonego przez siebie pierwszego etapu, którym jest zdobycie Głównego Szlaku Beskidzkiego. Tak, 500 km i 22 km przewyższeń to koniec pierwszego etapu mojego górskiego popylanka. Jest we mnie coś ekstremalnego. Coś, co mówi mi, że jeśli tylko coś jest możliwe, to da się to osiągnąć, niezależnie od tego jak abstrakcyjne to jest. W zasadzie im trudniej tym lepiej. Może potrzebujesz lat na przygotowanie, ale przynajmniej nie masz problemów z motywacją. Po dziesięciu latach wciąż mam jej 100% i za to kocham ultrarunning. Było 5 km, potem 10, półmaraton, maraton, 100 km, 100 mil, 200 km, no i w końcu nadszedł czas na 200 mil. Wiem, w oczach wielu jest to pojebane (i zabawne jest to, że nikt nigdy nie wysila się na eufemizm), lecz w moich jest to główny wyznacznik rozwoju i fizycznego, i duchowego. Tyle.
Wracamy do zawodów. Długo czekaliśmy, ale się doczekaliśmy, przed nami 380 km w poziomie, 12 km w pionie, na wszystko 4 dni. Kto ukończy, już jest zwycięzcą. Niby rywalizacja, ale jak później się okazało, każdy biegł, by odkryć coś w sobie. Cztery dni gigantycznego wysiłku i sennej deprywacji to jak nic brama do stanu poszerzonej świadomości. Myśl o tym, co chcesz czytelniku, ale był to bieg dziesięciu szamanów.
Zaczynamy od Ślęży i na Ślęży kończymy. Górę upodobałem sobie w swoich treningach w ostatnich miesiącach, bo choć z Beskidu Śląskiego jestem, to Wrocław jakoś stał się moim częstym punktem na mapie (;*<3).
Chłonąłem tę górę na wszelkie sposoby, atakowałem ze wszystkich stron, w różnych warunkach, po kilka razy na trening. Pomimo tego, że 200 km to mój ostatni pokonany dystans, a 200 mil, to jakby 2 razy tyle, to byłem spokojny o bieg. Nie odpuściło mnie to do samego końca. 4 dni bez grubego kryzysu? Tak, dało się .
Dzień 1
Startujemy z Winiarni Celtica… biegiem, choć nie tego się spodziewałem. Przed nami cztery dni, a wszyscy już biegną. Rozumiem ekscytację, sam jej ulegam, ale fakt, że wchodzę w glikolizę nie napawa mnie optymizmem. Za mocno panie, za mocno.
Ślęża zdobyta, teraz w dół i długo lekko pod górę, na 30-ty kilometr, gdzie jest pierwszy punkt w Świdnicy. Tempo zacne, wszyscy natchnieni, nawet pojawiają się komentarze, że za to później zapłacimy, no ale proszę państwa, liczy się tu i teraz i choć cierpienie to temat nieuchronny to jednak odległy w czasie.
Po drodze jeszcze mała kiepka – Szczytna – i na niej postanawiam odpuścić. Nie widzę sensu lecieć na tak nakręconych obrotach, wrzucam kontrolę tętna na max. 150 bpm.
Plan był biec z Danielem, ale nie zgraliśmy się początkowo w intensywności, więc wypalił do przodu. Powiedziałem, że go złapię później. Dałem się chyba wszystkim wyprzedzić, no ale komfort przede wszystkim. Wbiegam do Świdnicy, ładuję butelki, zjadam kilka ciastek i znów na trasie, przede mną już tylko Daniel. Pierwszy gwóźdź programu – Śnieżka, za jakieś 70 km, profil trasy wygląda dostępnie, jakaś tam górka po drodze co się Chełmiec nazywa, dam radę.
Po 20 km Szczawno-Zdrój, drugi punkt, na nim też tylko chwilę, kilka minut i znów na trasie. Humor dopisuje, wszystko działa. Ciemno jest już od Świdnicy, zbliżam się do Chełmca, widzę szczyt, na nim krzyż. Zastanawiam się, czy w ogóle mi tam po drodze, bo im krzyż większy tym ja bardziej z innej strony. Nie wiem, o co chodzi, no ale idę i nagle widzę, że z trasy schodzę i trzeba zrobić korektę. Wbijam się na skarpę (nie podejście czy leśny odskok), bo tylko ona mi pasuje i na drzewie dostrzegam szlak. Cisnę, w szoku, bo to szlak pieszy, a nachylenie chyba z 60 stopni. Przez cały odcinek zastanawiam się kto był taki ambitny i uznał to za szlak. Czuję, że na chwile teleportowałem się w góry skaliste. Na szczęście podejście ma tylko 400 metrów, niemniej kilka razy zatrzymać trzeba się było.
Zdobywam szczyt, lecę do Kamiennej Góry, na trzeci punkt. Na nim pierwszy kilkunastominutowy postój, a tam zmiana skarpetek, jedzonko (ryż z jabłkami, który jadłem chyba na każdym punkcie przez 3 dni), uzupełnienie zapasów.
Pytam Radka, orga, jak sytuacja ze śniegiem, bo wszyscy o tym mówią od 24 godzin, że jebnie (mamy 80 km trasy), na co on, że uświadczę go może na szczycie Śnieżki. Do dzisiaj nie wiem, czy chciał nam oszczędzić stresu, sam nie wiedział co się dzieje, czy może wiedział, ale nie mówiąc nam prawdy o warunkach chciał po prostu zadbać o szersze spektrum naszej rozrywki.
Dzida, do przełęczy Okraj jakieś 20 kilometrów, stamtąd atakujemy drugi wierzchołek trójkąta – Śnieżkę. Co mnie dziwi, to że śnieg zaczyna się już niedługo po wybiegnięciu z punktu (a w głowie echo: śniegu uświadczysz na szczycie… na szczycie… e…e… ). Do Okraju 10 km a ja już w warunkach, które zostaną ze mną na kolejne 150 km. Nie wiedziałem, że przygoda dopiero się zaczyna i że będzie stanowiła jedno z najmocniejszych i bardziej dramatycznych przeżyć, jakie miałem przyjemność doświadczyć.
Dzień 2
Poranek, setny kilometr.
Wbijam na Okraj, za mną 10 km puchowego darcia. Na punkcie, w schronisku, ciepełko i uczta tak wielka, jakby największe osobistości tego świata miały tam rezydować. Może pomidoróweczkę, albo bułeczkę, humusik może, albo blacha ciasta takiego i takiego, kawka, herbatka oczywiście extra, stoły dwa pełne się uginają. Korzystam z dobrodziejstw, ale nie rozkojarzam się, przede mną Śnieżka, na którą muszę wejść i z której muszę zejść, w dwie strony 14 km.
Zmieniam obuwie na model ultra raptor i już w trybie gada zaczynam się mierzyć z górą. Do 4-tego kilometra idzie nawet świetnie, jest mrozik, śnieg sypki, aura sprzyjająca, biało i wesoło hi hi ha ha, zastanawiam się kiedy spotkam schodzącego Daniela.
Koniec idylli. Kret Hardcore – SNOW TERROR. Zaczynamy!!! Od 4-tego kilometra nagła zmiana aury. Zaczyna wiać silny wiatr, widoczność spada do 50-ciu metrów, śnieg, zamieć, śnieżka, śnieżyca, masakra, zawieja, WTF, zawierucha, co jeszcze???
Człowiek zaczyna się zastanawiać, co robi w aktualnym miejscu. Ślady Daniela to już historia, drogę muszę torować sam. Jedyny wyznacznik trasy to ta kreska na zegarku. Zdaję sobie sprawę, że jeśli zegarek mi padnie, to jestem trupem. Temperatura odczuwalna spada do minus nastu, wiatr wieje dziesiąt na godzinę, twarz chlasta tysiącem mini gwiazdek ninja, jedyne hasło w głowie to: „co tu się dzieje?!?”.
Patrzę po drzewach, a nich poziome, odstające nawet ponad 20 cm warstwy śniegu. Przede mną jakaś górka, zaspa w sumie, muszę przez nią przejść, bo tak track pokazuje, ale walić to, zapadam się za głęboko, idę na około, skręcam w prawo, idę pod wiatr: 3… 2… 1… JEB! Jak we mnie podmuch uderzył, tak niczym szmata rzucona w kąt, poleciałem na kilka metrów z powrotem. Znowu się pytam „Co tu się do dzieje?!?”, zastanawiając się, czy jest jakikolwiek sens pchać się w ten chaos, jak tu kilometr minął, a przede mną jeszcze dwa do szczytu i trzy z powrotem do miejsca, w którym wszystko się uciszy.
Biegam po górach od kilkunastu lat, wiem co to respekt i nieobliczalność warunków, ale pierwszy raz w życiu zacząłem się bać o własne życie. Przecież poleciałem jak szmata, w głowie wciąż żywy obraz i jednoczesne niedowierzanie w to co się dzieje. Nic, zagryzam język, mocuje kije do plecaka, pakuje odmrożone już ręce do kieszeni, spinam całe ciało i wlokę się do przodu. Za jakiś czas widzę wracającego Daniela, zatrzymujemy się na chwilę, komentujemy sytuację jako totalne nieporozumienie, ten mówi, że na szczycie jeszcze większy hardcore (mam do niego 1,7 km). Dzięki za info, ale stanie nie pomaga. Idziemy.
Nie wiem ile to trwało, ale w końcu do szczytu doszedłem, okręciłem wokół słupka i zawijałem stamtąd najszybciej jak się da, co chwilę potykając się i upadając (bo ręce w kieszeni). Chciałem to wszystko nagrać, ale ręce już miałem tak skostniałe, że nie dałbym rady obsłużyć aparatu. Nie wiem, czy ktokolwiek coś nagrał. Pić mi się chce, ale ustniki butelek zamarznięte, jedyne co mi pozostaje to spijać odmrożoną przez oddech parę wodną z buffa. Wracam tak samo jak przyszedłem, byle do granicy chaosu.
Trzy kilometry minęły, wiatr i śnieg ustał, byłem bezpieczny. Bezpieczny, ale w głębokiej traumie. Po drodze spotykam resztę krecików, mówię, żeby byli gotowi, bo to, co tam się dzieje nie widniało w żadnym opisie trasy. Dobijam do schroniska, mogę odetchnąć, wyluzować ciało i umysł. Przebieram się, jem, idę do miejsca, gdzie śpi Daniel. Chwilę rozmawiamy, dajemy sobie jeszcze 40 minut chillout’u, dalej lecimy razem. Nie dałem rady zasnąć, przeżycie wciąż silne, jednak możliwość przykrycia się kocem i zamknięcia oczu chociaż na chwilę dała długo oczekiwaną ulgę (24 h jak nie śpię). Kropka.
111 km za nami. Wyzwanie trwa. Kolejny punkt Betlejem, za 25 km. Pytam Radka co ze śniegiem, zniknie czy nie zniknie. Spoko, zniknie – odpowiada, a ja głupi mu ufam, bo chyba naprawdę tego potrzebuję 😃
Nie pamiętam już co było po drodze oprócz… śniegu. Gdzieś tam przy stajence biegliśmy po ziemi, ucieszeni, że największy hardcore za nami (ale byliśmy naiwni). Na punkcie oczywiście ryż, zmiana skarpetek, tak bez obijania, raz, raz, raz i w trasę. Przed nami 22 km …oczywiście śniegu, aż do schroniska „Andrzejówka” na 160 km.
Tyle przestrzeni się pokonuje, chciałoby się opisać, gdzie człowiek aktualnie się znajduje, co widzi, jaką krainę odwiedza, no ale to w końcu gruby rajd, nie jestem teraz turystą, liczy się tylko ta kreska nawigacji na zegarku, profil trasy na najbliższe kilometry i przemieszczanie się (w myśl mojej ulubionej biegowej mantry: „Jeśli się nie przemieszczasz to znaczy, że stoisz w miejscu”).
Niemniej, pomijając Stożek i Śnieżnik, jako 2 główne punkty na mapie, po drodze przebijaliśmy się przez różne góry. Do Andrzejówki Górami Kamiennymi, których profil wyglądał mniej więcej tak /\/\/\, a czego nie wzięliśmy pod uwagę, bo zakładając, że zdążymy przed nocą, nie braliśmy ze sobą oświetlenia. Wszechświat jednak nad nami czuwał. Przewalamy się przez śnieg (dziewicze tereny, polar expedition, przed nami nie było tam jeszcze nikogo) i nagle zza drzewa wybiega Rafał – lokalny góral z Sokołowska. Z miejsca nasza ekspedycja przeradza się w trip turystyczno- krajoznawczy, gdyż Rafał, w moich oczach mega gość od PR, nie dość, że zaczyna nas prowadzić, to jeszcze przekazuje nam wszelkie informacje na temat regionu, w którym się znajdujemy. (Sokołowsko to zabytkowe miasto, w którym nie można nawet elewacji we własnym domu pomalować bez zgody generalnego inspektora zabytków). Fajnie nam się biegnie, Rafał nadaje tempa i aury, zaprasza nawet do siebie na herbatkę, deklaruje się odstawić nas na punkt do schroniska. Fajny reset, ktoś w końcu, chociaż na chwilę, odwraca naszą uwagę od tego, co się dzieje.
Podejście mega strome, my już mega zmęczeni, nastaje zmierzch, a my bez oświetlenia. Nagle… – Widzieliście? – pyta Rafał. Widzieliśmy, co to było? – Stado muflonów – odpowiada. Że co? Muflony w Polsce?… no tak. No i odkrył człowiek kolejny gatunek 😃 Rafał – generał ciemności, odstawia nas do schroniska, gdy jest już ciemno. Sam nie wchodzi, bez oświetlenia kontynuuje swój powrót do domu. Dzięki stary!!!
Schronisko – ulga 101.
30 h w trasie, 160 km, noc
Schronisko Andrzejówka i dach nad głową były długo wyczekiwaną szansą na wypoczynek i opcją na prawdziwy reset. Jestem już na nogach od 2 dni, czas zaliczyć troszkę snu. Ugoszczeni jesteśmy pięknie, pomidoróweczka, pierogi z bryndzą, jest przecudownie (zjadłbym 3 takie porcje 😃). Sztab generalny eventu na najwyższym poziomie od początku do końca. Nie tracimy czasu, wbijamy na pełnej, co trzeba na kaloryfery, odpalamy licznik, 90 minut na sen, czas start. Tracę się w moment, co jest w tym momencie arcyważne, bo następnej takiej okazji może nie być (wciąż w głowie BUT Challenge 2019, gdzie z Danielem w końcu odpadliśmy w lesie, przykryci foliami NRC, na ziemi, pod drzewem, przy 8 stopniach Celsjusza 😛).
90 minut mija jak każdy sen, szybko. Alarm dzwoni kilka minut, ale otwieramy oczy. Oczywiście pierwsze wrażenie to niedowierzanie gdzie jestem i co przede mną. Zaprzeczam, zamykam oczy, padam głową, ale odbijam się i już jestem w pionie, stękanie w niczym nie pomoże. Dajemy sobie 30 minut na ogarnięcie się, wypijamy gorącą kawę, żegnamy się ze wszystkimi i już jesteśmy na zewnątrz. Jest kwadrans przed północą, przed nami Waligóra, kolejna odsłona Gór Kamiennych, 500-metrowe podejście o nachyleniu 60 stopni. Wszystko ładnie się składa, bo w trakcie naszego snu po okolicy przewaliła się śnieżyca. Teraz jest już spokojnie i oczywiście bajecznie biało. Podejście pokonujemy bez obijania się, na szczycie bierzemy dwa głębokie oddechy i zaczynamy kolejny, techniczny odcinek. Oczywiście nikt tędy nie szedł, śniegu po kostki, po kolana, to zależy, do następnego punktu w Tłumaczowie 30 km. Nie będę się tu rozwlekał, profil trasy był sinusoidalny, bez hardcorowych przewyższeń, no ale zrobił się z tego odcinek najwolniejszy wydarzenia. Na pokonanie 30 km potrzebujemy 8 godzin (tak, posuwaliśmy się niecałe 4 km na godzinę). Dobrze tylko, że etap nie przypadł w całości na okres, kiedy jest widno. 8 godzin dnia na tak krótki odcinek pewnie podkopałby morale.
Po 8 h wyrywamy się z odcinka śnieżnego, z lasu, w końcu trochę suchej nawierzchni, dobiegamy do Tłumaczowa, limit na punkt 1 godzina. Na miejscu wszyscy w gotowości, ryżyk, bułeczki, wszystko, czego chcemy, można chwilę odetchnąć. Mój priorytet to ogarnąć paluszki stopy. Już na Okraju paznokieć dużego palucha stwierdził, że się wyrywa z wycieczki, ma dosyć. Mówię mu, że nigdzie nie idzie. Pomimo krzyku, pacyfikuję go, na powrót mocuję go ze sobą plastrem, znów stanowimy jedność. Teraz sytuacja jest troszkę gorsza, od plastra na drugim palcu zrobił się odcisk, a od niego na dużym kolejny, reakcja łańcuchowa, w efekcie gruba awaria. Wzywam Radka, żeby poradził. Wjeżdżają (UWAGA! relacja zawiera lokowanie produktu) plastry Compeed, zbawienie niejednego długodystansowca, w sumie cztery plasterki, na jedną stopę. Kryzys zażegnany. Cieszyłem się też, bo pierwszy raz miałem możliwość pogadać z Mirellą przez telefon, bez stresu i pośpiechu. Odżyłem.
Miło było, ale się skończyło, godzina mija nad wyraz szybko, czas ruszać. Jesteśmy w połowie dystansu, tyle za nami co przed nami, startujemy na kolejny punkt do Polanicy, po drodze (w końcu!) dużo biegania, niewiele przewyższeń, warunki wręcz idealne. 27 km pokonujemy bardzo, bardzo 🙂 szybko.
Pamięć zaczyna zawodzić. Pisząc to, nie pamiętam jak wyglądał punkt w Polanicy, czarna dziura, tryb zombie, nic, było minęło, kilometry pokonane w transie, zero śladów pamięciowych.
Kolejny punkt Bystrzyca Kłodzka (240 km), jesteśmy tam po południu jakoś, limit na punkcie znów ustalamy na godzinę. Po tym jak już się posililiśmy, nadchodzi czas na drzemkę, nie wiem co z tego wyjdzie, bo jestem trochę nakręcony, ale zwijam się w aucie w embrion, przykrywam kurtką, zamykam oczy, odpływam. Nie wiem na jak długo, ale pewnie kilkanaście minut, bo tylko zasnąłem, a temperatura ciała zaczęła spadać i tak w panicznym ataku hipotermii się budzę, jest mi cholernie, cholernie zimno.
Wołam chłopaków, szybka akcja, NRC, ogrzewanie, trzęsę się nieznośnie. Mija 10 minut, sytuacja opanowana, siedzę sobie spokojnie, w ciepełku samochodu, popijam kawkę, czekając aż Daniel się ogarnie. Nie wysiadam z auta do ostatniej chwili. Było grubo, ale jestem zadowolony z postoju. 15 minut snu, samo odcięcie od rzeczywistości, to wszystko, czego było mi trzeba. Reset to reset, nawet jeśli soft.
Startujemy, szykujemy się na drugiego demona zawodów – Śnieżnik, zgodnie twierdząc, że nic gorszego od Śnieżki już nas nie spotka. Oj, jak się myliliśmy. Przed nami 20 km trasy, dziesięć w poziomie, w błocie, drugie dziesięć pod górę, w śniegu. Wiosna… ehhh… wiosna na pocztówkach. Zaczynają się już ostre schody, ściślej kontuzja. Wchodząc na Łomnicką Równię (223 km) w goleni doświadczam znanego mi już ostrego bólu, a to oznacza jedno, zaczyna się tworzyć obrzęk. Zaczynamy wyścig z czasem i własną tolerancją na ból, do mety ponad doba.
To uczucie gdy zbliżasz się do góry w linii prostej, a ona wcale się nie przybliża. Ciemno już, błotniście, bo nie pobiegniesz za bardzo, zawieszony trochę w nieskończoności jesteś. Jedynym urozmaiceniem jest stado czterdziestu jeleni gdzieś 150 metrów przed nami, które widząc nas, zaczynają gromadzić się w zbitą grupę. Pytania mamy trzy, pierwsze, czy zbijają się, żeby przeprowadzić na nas szarżę, dwa, jeśli tak, to czy mają rogi i trzy, czy da się coś takiego przeżyć. Zbliżamy się, masa coraz gęstsza, nie zatrzymujemy się. Jest! Wygraliśmy starcie! Jelenie uciekają zaraz po tym, jak rzucamy na nich zaczarowaną migawkę blasku czołówek.
Jesteśmy pod górą, zaczynamy się wspinać, znów w ukochanym śniegu, znów jako pierwsi (to akurat szanuję, podejścia odciążają kontuzjowane miejsce). Dobijamy do Iglicznej, stamtąd na nadplanowy punkt do Międzygórza, miasteczka, w którym istnieje wodne sanktuarium. Serio, schodki, poręcze, ścieżki, chodniki, oświetlone, choćby dzień był, za główny punkt – wodospad (chyba że coś innego, ale tego akurat nie zlokalizowałem). Nie zatrzymywaliśmy się, nie było czasu. Może następnym razem, może w kwietniu 2022 😜.
Punkt ogarnięty, bułka w żołądku, skarpetki suche, lecimy na Śnieżnik. Przed nami odcinek 8 km i prawie kilometr w górę i uwaga… po raz pierwszy… podczas rajdu… po jakiś 60-ciu godzinach w trybie pługu… idziemy udeptaną ścieżką 🙂. Ciesz się człowieku z małych rzeczy, ciesz, naprawdę, tym razem za sukces uznałeś, że stąpasz po ubitej ziemi.
Jest dalej noc, krok za krokiem zbliżamy się do szczytu. Nie wiem, ile to zajęło, ale w końcu doszliśmy do schroniska na Śnieżniku. Warunki średnie, ale nie wchodzimy do środka, ciśniemy dalej, do szczytu 1.5 km, wieje już grubo, ale pchamy kropkę do przodu. Zdobywamy szczyt, wracamy w stronę schroniska, po drodze mijamy pierwszych krecików biegu na 135 km. Cieszymy się, że w końcu ktoś przeora dla nas trasę, doświadczamy ulgi. Do Białej Wody, kolejnego punktu 8 km, będzie dobrze.
Cieszymy się jednak zbyt szybko. My schodzimy, oni wchodzą, wciąż musimy torować trasę sami, wbijamy na ścieżkę, na której gdzieś tam kiedyś narciarz jakiś przemknął, bo ślad na 10 cm głęboki (nasze na 30 cm), no ale przygodo trwaj, ciśniemy, orka na maxa. I tak idziemy, i idziemy, i idziemy, aż nagle ślady narciarza skręcają w prawo, a track pokazuje prosto.
Załamka. Wieje grubo, a krecików 135 jak nie widać, tak nie widać. Pada pomysł, żeby schować się za drzewem i zaczekać, ale to nic nie da, na śniegu nie usiądziemy, w przysiadzie nie staniemy, bo nogi już spuchnięte, pozostaje się nachylić, opierając łokcie o kolana i rozważyć opcje.
Gruba noc, 2/3 dystansu. +/- 60 godzina wydarzenia
Chwila desperacji, czekamy 5 czy 10 minut (albo tylko dwie, kto by liczył), wyziębiamy się, zaczyna być nieciekawie. Wrócić się, nie wrócimy, bo trochę nam zajęło dostanie się tu, a dwa, że co, wrócić się, żeby zakończyć bieg? Nie ma takiej opcji. Gdzie te kreciki, zastanawiamy się. Daniel wyciąga telefon, sprawdza tracki. Okazuje się (przy ogólnym niezrozumieniu), że trasy Kreta 135 i Hardcora nie pokrywają się w tym miejscu, a to oznacza, że nikt nam tu ścieżki nie rozkopie.
Awaria. Druga sytuacja zawodów, gdzie zaczynam się bać o własne życie. Trzęsiemy się już, a tu wizja kolejnych sześciu kilometrów w śniegu po kolana, po pas czy po-nie-wiadomo-co. Wyciągamy koce termiczne, owijamy się nimi, decyzja – wbijamy w puch.
Kolejne godziny to już tylko kontrola nawigacji i naprzemienne kopanie śniegu. Jest, najogólniej rzecz biorąc, tragicznie. Niby schodzimy ze Śnieżnika, ale na drodze do punktu jeszcze Czarna Góra, na którą musimy się wspiąć, w sumie kolejne półtora kilometra pod górę, w śniegu za kolana. Mam kolejną traumę zawodów, odcinek płaski jeszcze luz, idzie jakoś, ale atakowanie tego szczytu to już coś, co zaczyna mnie przerastać. Jestem wycieńczony, nie potrafię utrzymać linii prostej w chodzie, nie nadaję się na prowadzącego, mój zaburzony chód zaburza chód Daniela. Co kilka minut mam ochotę paść twarzą w śnieg i zapomnieć, choć na chwilę o tym co się dzieje. Usiąść nie usiądę, bo gdzie, w igloo? Wleczemy się do przodu, jest… hardcore, źle się czuję. W końcu dobijamy do szczytu, teraz już tylko w dół, już tylko półtora kilometra. Nawet oranie nie sprawia trudności, jakoś przebudzony lecę, byle kreska na zegarku była na środku (bo szlaku oczywiście nigdzie nie widać ).
Wyskakujemy z lasu jak ufoludki w swoich techno strojach, akurat zaczyna się dzień. Znowu jakby uderzony obuchem nie ogarniam: są ludzie, słowa, zdania, ale ja raczej płynę sobie niczym żabka w rozlewisku PTSD, patrzę tylko, nie odzywam się. Wsiadamy do auta, rozbieramy się, Grizzly i Ania zaczynają się nami zajmować. Boskie ciepełko, boskie jedzonko, tylko ból nogi coraz większy. W trakcie jak się posilamy, Ania próbuje zbić obrzęk chociaż troszkę, następnie Grizzly zaczyna odprawiać na mnie fizjoterapeutyczną magię.
Czekam na Mirellę, ma zaraz do nas dołączyć. Wcześniej mieliśmy plan, że przyjedzie i nam zorganizuje punkt w Bystrzycy, ale po tym jak z nią rozmawiałem przez telefon, o tym, że zaplecze jest tu mega, mega na ogarze, że wszystko mamy, o nic się nie martwimy, to może wpadnie tylko pokibicować. Przyjechała do Białej Wody i to w najlepszym momencie. Wskakuję do auta, cieszę się jak dziecko. Nie jest to ostatni raz na zawodach, kiedy mnie ratuje. Chwilę rozmawiamy, po czym odcina mnie, zasypiam, na 30 minut przestaję istnieć. Budzę się, już bez paniki jak w Bystrzycy, czy zaprzeczenia jak w Andrzejówce. Czuję się naprawdę rześki. Ogarniam co trzeba, wyskakuję z auta, jest mroźny poranek, ale jest pięknie, naprawdę czuję się dobrze. Przed nami ostatnie 110 km, Mirella decyduje się zostać z nami i organizować nam przepaki na punktach, zostaje z nami do końca .
Żegnamy się ze wszystkimi, dziękujemy, ja zwłaszcza Grizzlemu i Ani, bo noga znów działa na pełnych obrotach. Wskakujemy na szlak. Żeby nie było, że to koniec opowieści, znowu oramy śnieg, tym razem aż do Lądka-Zdrój, przez następne 15 kilometrów. Aura super. Nie ma większych przewyższeń, więc idzie nawet gładko. Dobiegamy do punktu, w końcu trochę asfaltu, łączymy się z Kretem 135, koniec orania śniegu, uff!
Na punkcie wita nas Słoneczko. Szybki ogarek, jedzonko i już jesteśmy na trasie, do końca kilometraż wyrażony w 2 cyfrach, koniec torowania śniegu, no to jest tak jakby z górki, biegniemy na Przełęcz Łaszczowa, jakieś 20 kilometrów dalej.
Jest trochę gór, podchodzenia, biegania, zbiegania, ale jest jakoś lżej, bo ziemia ubita. Na Łaszczowej nie zatrzymujemy się długo, zmieniam tylko buty, szybki posiłek, gorąca pomidorówka i lecimy na Bardo, tam ciotka organizuje przepak, blisko ma, to wpadnie podnieść na duchu i coś dobrego na pewno przywiezie.
Mroźna aura zanika, nadchodzi odwilż, zaczyna być mokro. Z Łaszczowej na Kalwarię i na dół (jak dla mnie bardzo, bardzo długą) drogą krzyżową, aż na parking, gdzie znów Słoneczko i ciotka Ula. Robimy 30-minutowy postój, czuję się dobrze, po zmianie butów na większy drop i mniejszą amortyzację dolegliwości trochę zmalały, ale Daniel też nie ze stali, walczy ze swoimi kontuzjami.
Ciotka otwiera bagażnik, a tam pełen wypas, kawka, babeczki, ciasta, ciasteczka i co najważniejsze, jedno z piękniejszych przeżyć zawodów, chrupiąca bułeczka, co wszystko w niej chrupało i było mega smaczne i chrupiące, najsmaczniejsza bułka na świecie, z milionem dodatków. Zakochałem się, składam zamówienie na więcej. Humor dopisuje, rodzina kibicuje, znajomi i nieznajomi kibicują, w końcu koniec śniegu, czuję się naprawdę lekko, pomimo tego, że przez ostatnie 3 dni spałem 2 i pół godziny.
Opuszczamy Góry Bardzkie, wskakujemy na asfalcik i leśne ścieżki. Do końca 60 km może i tylko jedna istotna, wieńcząca wszystko góra – Ślęża. Fakt, że to już ostatni dzień zabawy i koniec grubych przewyższeń skutecznie motywuje. Z drugiej strony kontuzje coraz silniejsze (plus nowość w postaci bólu rozcięgna na drugiej nodze) skutecznie demotywują, summa summarum jestem na zero, kilometry tylko nabijam, więc jest in plus… zero in plus, tak też się czuję, fak logic, lepiej nie będzie.
Ciśniemy na Ząbkowice, Mirella na nas tam czeka z rarytasami od ciotki. Przez 15 km niesie mnie to, że wsunę mega chrupiącą bułkę. Punkt w Grochowej przekraczamy w biegu, jesteśmy na nim może z minutę. Dobiegamy do Ząbkowic, powoli nastaje zmierzch. Po 30 km biegu w butach z mniejszą amortyzacją zaczynam odczuwać dyskomfort i choć kontuzje są jakby mniej doświadczalne to i tak decyduję się na powrót na dużą amortyzację. Po czasie okazuje się, że decyzja nie była najlepsza, no ale do wyboru miałem dwa warianty – cierpieć, albo cierpieć, tym razem jednak ból odcina mnie od biegania. Mogę biec w interwale, ale i tak w bardzo krótkim. Wybrałem zły wariant cierpienia. Teraz byle do Piławy Górnej, gdzie Mirella z ciotką na nas czekają.
Na miejscu decyzja o powrocie do butów z mniejszą amortyzacją. Atmosfera zaczyna być nerwowa, 40 km do mety, a tu jeszcze pościg 30 minut za nami. Kto by się spodziewał, że ostatnie 6 godzin zawodów będzie na ciśnieniu. Biegać już za bardzo nie potrafię, tylko krótkie odcinki, ratuje mnie tylko zdolność szybkiego chodu. Przez punkt w Gilowie przelatujemy bez zatrzymywania się, liczy się każda minuta. Do punktu w Słupicach, ostatniego przed metą, jest jakieś 18 km.
Daniel zaczyna wyrywać do przodu, co chwilę tylko światło jego czołówki to znika, to się pojawia. Jestem sam ze sobą, zaczynam się tracić, przestaję ogarniać sytuację, nie wiem, co się dzieje. Co chwilę zastanawiam się co ja do cholery robię w nocy w środku lasu, do tego sam, absurdalne mi się to wszystko wydaje. I tak przez kilka godzin, tylko światło lampki Daniela gdzieś z przodu, to jest, to go nie ma. W końcu kulminacja – całkowicie tracę orientację, nie wiem co jest grane. Na szczęście zbliżam się do cywilizacji, punkt w Słupicach za 2 km, Daniel zwolnił, eskortuje mnie. Jest głęboka noc z soboty na niedzielę, od 4 dni jestem na nogach, z kilkoma godzinami snu. Nic nie wiem, chcę tylko zobaczyć Mirellę, ona jedyna jest dla mnie realna, cała reszta to jakiś lunapark. Ktoś w Gilowie powiadomił ją o moim stanie, wsiadła w auto, jedzie do mnie. Gdy mnie znajduje (jakiś kilometr od punktu) nie wie co jest ze mną grane, psychoza na maxa, ja sam nie wiem co się dzieje. Zadaję podstawowe pytania, gdzie jestem, o co chodzi?
– Bierzesz udział w zawodach. – Jedzie obok mnie. Mówię, żeby się zatrzymała, bo chcę wsiąść do auta, ona, że nie mogę. Już kompletnie nie rozumiem sytuacji: dlaczego nie mogę wsiąść do auta, skoro się nie czuję najlepiej?
– Bierzesz udział w zawodach – słyszę.
– I co dalej? – pytam.
– Musisz jeszcze wejść na Ślężę i z niej zejść do Sobótki – odpowiada.
W tym momencie mój mózg eksploduje, w życiu nie słyszałem niczego bardziej niedorzecznego i absurdalnego: Mam wejść na górę, tylko po to, żeby z niej zejść? Mój umysł nie ogarnia abstrakcji tego przedsięwzięcia „Wejść, by zejść… WTF?!?!
Dobijamy do punktu. Są ludzie, dużo ludzi, widzę ognisko (chyba), jest ogólne poruszenie, w głowie coś mi zaczyna świecić, przez mrok przedziera się promień poczytalności. Nie wiem, ile tam siedzę, ale wystarczająco, żeby pozbierać myśli. Mirella nie puszcza mnie samego na Ślężę, mówi, że idzie ze mną (Daniel wypalił do przodu, myślał, że kończę).
Pięknie, myślę sobie, znakomite uwieńczenie wydarzenia. Daję jej zegarek, wyjaśniam podstawy nawigacji, dla mnie ta kreska na zegarku wciąż wygląda niedorzecznie.
Idziemy, do mety 14 km. Już bez stresu, cieszę się, że jesteśmy razem, że razem zdobywamy górę. Po odbiciu Ślęży, w drodze w dół, każdy krok, to przeszywający ból goleni. Idę 2 km na godzinę, może szybciej, może wolniej. Szczyt za plecami, Sobótka, asfalt pod górą, winiarnia, koniec.
Po 88 godzinach kończę swoje starcie. Na mecie czekają wszyscy. Radek wręcza trofeum, medal i certyfikat, przeprowadza krótki wywiad. Tydzień później siedzę i to spisuję, i mam w głowie tylko kilka kwestii.
Pierwsza, był to najsilniejszy pod względem przeżyć bieg, w jakim brałem udział.
Dwa, nie byłby on możliwy, gdyby nie mega zaangażowanie ludzi, którzy przez cały czas o nas dbali. Stanowili znaczącą część sukcesu, nie sposób oddać tego, co dla nas zrobili.
Trzy, człowiek cały czas się uczy. Do kontuzji może i mogło nie dojść, ale co się stało, to się nie odstanie.
Cztery, folia NRC naprawdę ratuje życie!
Po biegu zapytany, czy pobiegłbym to jeszcze raz, odpowiedziałem, że tak, ale w innych warunkach. Byłem trochę zniechęcony (na szczęście już po fakcie) tym, że 140 km przebiegało przez dziewicze tereny, bo to trochę jakby misja polarna wyglądało, a nie ultrarunning. Patrząc jednak z perspektywy, to był to mega wyczyn, dlaczego więc nie miałbym tego powtórzyć?
Zapisy na jesień jakby co . Dziękuję wszystkim, którzy śledzili kropkę i wspierali mnie podczas tego wypadu. Naprawdę o wiele lepiej się biegło, wiedząc, że tyle ludzi biegnie ze mną.
Tagi: Bieg Kreta, Bieg Kreta Hardcore