NASZE BIEGI

Noc i dzień w skórze ultrasa – relacja Radka Puchały ze Ślężańskiego Festiwalu Biegowego

Jest poniedziałek, dwa dni po Ślężańskim Festiwalu Biegowym, emocje wciąż się jeszcze gdzieś tam tlą. Siedzę z unieruchomionym stawem skokowym i patrzę na moją spuchniętą kostkę, która wygląda jak koniec sezonu. Wyliczam w myślach wszystkie błędy, jakie popełniłem w trakcie tego biegu. Uzbierało się tego całkiem sporo, wystarczyłoby ich na kilka biegów.

Ale może od początku.

 

Przygotowania

Ślęża Ultra80 to miał być mój główny start tej jesieni… i w sumie był. Szykowałem się do niego właściwie już od wiosny. Najpierw start w Sztafecie Górskiej „Solo”, jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi, na dystansie 73 km, by przekonać się, o co chodzi w tym ultra.

Później Złoty Maraton na DFBG, by przyzwyczaić mięśnie to większych przewyższeń.

Wreszcie jesień i pierwsze nocne treningi górskie, z których co drugi kończył się wywrotką.

Z formą było średnio. Na tak jak przed rokiem, gdzie na maratonie, po dobrze przepracowanych wakacjach, nabiegałem chyba swój najlepszy wynik w całej sportowej karierze. Przerwa od biegania w trakcie wakacji niestety zrobiła swoje, do tego średni kilometraż tygodniowy był o 20 km niższy niż przed rokiem.

Mimo wszystko były też pozytywne symptomy. Straciłem szybkość, ale zyskałem siłę. Na podbiegach byłem ewidentnie mocniejszy, co potwierdziło się w Świeradowie na dwa tygodnie przed startem. Czas o ponad półtora minuty lepszy niż przed rokiem, do tego w biegu alpejskim (10km), gdzie to zawsze była moja słaba strona, dał duży zastrzyk nadziei.

Jeszcze większą nadzieję dały kolejne treningi.

Na osiem dni przed startem, piłując Skalną, brykałem jak kozica między turystami, budząc szczery podziw. Byłem w gazie, cel był więc jasny. Co najmniej pudło open, czas między 8:00 a 8:30, w zależności jak bardzo trudna okaże się ta trasa.

 

Gorączka przedstartowa

Dobra passa skończyła się na tydzień przed startem. Gorączka.

Odpuszczam niedzielne wybieganie, poniedziałkowe również. W kilka dni forma już nie zniknie, a najważniejsze, by zaleczyć infekcję.

W wtorek idę na trening klubowy, choć gorączka jeszcze trzyma. Truchtam 8 km w tempie 5’40, byle tylko dać organizmowi jakiś bodziec. Dzień później jest już lepiej, robię 11 km przełaju w nocy. Kolejny dzień już bez biegania, zamiast treningu znakowanie trasy na Ślęży i Skalnej. Pięć godzin w terenie daje jednak w kość, tym bardziej że choroba wciąż ze mnie wychodzi. Pocę się, raz mi zimno, raz gorąco. Do tego ciągle mi się chce pić. Kilka flasków zimnej wody z Ślężańskich źródeł gasi co prawda pragnienie, ale następnego dnia gorączka wraca.

W dzień zawodów wciąż jestem rozpalony. Nie pobiegnę. Chyba. 80 km z gorączką… to byłaby głupota. Wyjmuję swojego tracka z plecaka i wkładam z powrotem do walizki. Może przynajmniej ktoś inny na nim pobiegnie.

Lista na ultra jest już co prawda zamknięta, ale i tak w ostatniej chwili zawsze pojawiają się dodatkowi chętni.

Przed 17:00 przyjeżdżamy z moją Anią do biura zawodów. Tam, krótkie przeszkolenie dziewczyn odnośnie wydawania GPSów. Dla pewności kilka pierwszych wydaję sam.

Kurczę, jak bardzo chiałbym pobiec w tym biegu.

Niestety głowa wciąż rozpalona. Marek Gandziarowski namawia mnie bym biegł, że on też leci na gripeksach od wtorku.

Nie pomaga.

Nie pomaga też Mariusz Wrzeszcz, który na moją sugestię, że chyba przepisze się na 10 km, twierdzi że to zły pomysł. Dycha z gorączką będzie jeszcze gorsza, bo to wysoka intensywność wysiłku, lepiej biegnij ultra.

Choć zdrowy rozum nie chce się z tym zgodzić, to serce podchwytuje te wszystkie słowa.

Potem jest premiera Biegu Kreta Hardcore, filmu nad którym pracowaliśmy od wielu miesięcy. Kolejny stres, ale tym razem z innego powodu.  Ja filmowcem? Jeszcze pół roku temu uznałbym to za dobry żart. A jednak. Życie płata nie takie niespodzianki.

Film, w którym każdą scenę znam na pamięć, na dużym ekranie robi wrażenie. Widzów jest koło setki. Większość to ludzie, którzy pomagali przy biegu. Jest też kilku znajomych, są też nowe twarze, zapewne zawodnicy ŚFB.

Rozpoczecie Śleżańskiego Festiwalu Biegowego / fot. Ania Bagińska

Jest pięknie. Przyjęcie filmu przerasta moje oczekiwania. Są długie owacje, a ja nie bardzo wiem jak się zachować. Czekam aż wszystkie napisy dobiegną końca, wszak są tam podziękowania dla chyba setki osób, która pomagała przy Krecie. Jest też cudna muzyka Krzysia Piszczałki.

Potem następuje druga salwa owacji. Chyba powinienem wstać. Czy tak to właśnie wygląda na premierach?

Na koniec zdobywam mikrofon, staję przed audytorium i mówię kilka słów od siebie. Takich nieplanowanych, z serca, bo szczerze mówiąc, to poszliśmy z tą premierą na żywioł. Ale za to wyszło naturalnie, wiarygodnie i bez nadęcia. Tak jak lubię.

Po spektaklu schodzi ze mnie napięcie, a z napięciem również gorączka.

Do startu jest jeszcze 7 godzin, jakby tak się przespać, to może puści?

Wracam do biura zawodów. Dziewczyny radzą sobie znakomicie, sam bym tego lepiej nie zrobił.

Beata pyta, co z moim trackiem, czy ma zapisać kogoś innego. Waham się. Patrzę na tych wszystkich zawodników wychodzących z numerami startowymi i tak im cholernie zazdroszczę. Wiem, walka z Rafałem Kotem o zwycięstwo w takim stanie to mrzonki, ale samo ukończenie pierwszego ultra wokół Ślęży, to już byłoby coś. Na ludzie, bez spiny. Przecież i tak żaden inny bieg tej jesieni nie sprawi mi więcej frajdy. Nawet jak mnie zetnie potem choroba, to będzie już po fakcie. Jakoś z tego wyjdę.

Odbieram numer i jadę do domu. Byle przespać się choć trochę, a potem zobaczymy. Najwyżej zejdę z trasy po pierwszych 10 km.

 

Noc

Kilka godzin spędzam w półśnie, chyba słyszę deszcz. Mokra Ślęża w nocy to będzie koszmar. Wstaję po pierwszej, wklepuję jeszcze tracki kilku zawodników do systemu i jadę na start.

Już nie pada. Jest ciepło. Moja gorączka zelżała na tyle, że decyduję się biec.

Na starcie nie ma chwili na koncentrację i skupienie. Trzeba jeszcze wydać GPS-y kilku zawodnikom, przypomnieć im jak je włączać. Ledwo zdążam się przebrać. Potem jest już start i bieg pośród płonących świeczek. Tak ruszamy.

fot. Krzysztof Tatrocki

fot. Kalina Żaczek

Początek jest wolny a mimo to przez dwa kilometry prowadzę. Nikomu się nie spieszy, dopiero za Rozdrożem Bialskim stawka się nieco rozciąga. Kilku mocniejszych górali idzie do przodu na niebieskiej ścianie. Ja zostaję w drugiej grupce. Jest ciemno, mokro, ślisko. Docieramy na Ślężę. Tam na zmianę pojawia się mgła lub deszcz. Jeno i drugie ogranicza widoczność tak, że czasem widać ledwie na pięć metrów. By dostrzec oznaczenia trasy, trzeba dosłownie na nie wejść.

Zbieg niebieskim robię po omacku. Więcej schodzę, niż zbiegam. Kamienie są tak śliskie, a widoczność tak mała, że strach ryzykować. Z resztą strategia była jasna. Najpierw przeżyć Ślężę i nie zrobić sobie krzywdy, przed świtem nie szaleć, a potem za Radunią przycisnąć na długim wypłaszczeniu.

Strategia mądra… gdybym tylko jeszcze siebie słuchał.

Noc jest wyjątkowo ciemna. Gdzieś po drodze doganiam uciekinierów, inni doganiają mnie. Olbrzymki pokonujemy razem. Tam nawet w dzień się gubię. Znaczyłem tę trasę dwa lata z rzędu, biegłem w zawodach trzy, a i tak nigdy, nie mogę znaleźć tej ścieżynki między skałami. Co dopiero w nocy i we mgle.

Gdy ścieżka i oznaczenia znikają, po prostu krzyczę do wszystkich, żeby biec na dół, do drogi. Każdy na przełaj, każdy po swojemu. Nogi kilkukrotnie grzęzną między skałami. Jakiś docieramy na dół bezpiecznie.

Krótkie wypłaszczenie i zaraz potem kolejny techniczny zbieg. Tu przynajmniej ścieżka jest wyraźna. Na końcu zbiegu Tomek Baszak kieruje biegaczy, by skręcali w prawo.

– Tobie nie muszę mówić, bo wiesz, jak biec – żartuje sobie.

Uśmiecham się, szczęśliwy, że najgorsze mam już za sobą. Udało się przeżyć tą Ślężę. Tym razem się nie wywróciłem.

Chwila dekoncentracji następuje o sekundę za wcześnie, na skarpie przy samej drodze. Kozioł przez bark i ląduję na kamienistej nawierzchni.

Jaki ja jestem wściekły.

Ułamek sekundy później jestem znów na nogach. Złość wywołuje strzał adrenaliny i cała zachowawcza strategia, bierze w łeb. Biegnę, szybko, a w biegu szacuję straty. Obtłuczony bark, zdarty łokieć, podrapane udo. Krwawię chyba tylko na łokciu.

Przyspieszam jeszcze bardziej. Mijam dwójkę zawodników, po kilkuset metrach doganiam następnych. Wściekłość we mnie buzuje.

Takie frajerstwo, wypieprzyć się na ostatnim kroku.

Jest ciemno, zimno i pada. Jestem cały przemoczony, marzę tyko o suchej koszulce. Na drodze Piotra Własta, paskudnej i zdradzieckiej, wyprzedzam kolejną parę. Nie rozpoznaję nikogo w ciemności, nie wiem ilu jest przede mną, ilu za mną. Wychodzę na prowadzenie całej grupy i oddalam się.

Pod nogą czuje wypukły kamień, stopa wygina się na zewnątrz, za bardzo, ból, zaczynam kuleć. Para, którą właśnie minąłem, dogania mnie w ułamku sekundy.

Skręcona kostka? Może ją rozbiegam.

Tym razem jednak ból jest mocniejszy niż zazwyczaj. Kuleję jeszcze przez dobre dwa kilometry, choć stopniowo udaje mi się utrzymać prędkość chłopaków, Stanisława Koguta i Huberta Wierzbickiego.

Na punkt w okolice startu mety wpadam z czasem 1h 06min, jakieś dziesięć minut wolniej niż w maratonie przed rokiem. Cóż, takie są uroki biegania w deszczu po nocy.

Dopadam do stolika z wodą i obmywam krwawiący łokieć. Nie ma tragedii. Rzut oka na wolontariuszy w poszukiwaniu Michała Mazura, który w samochodzie ma moje rzeczy na zmianę. Monika Jackowicz mówi, że Michał gdzieś pojechał. Proszę ją, by przekazała mu, że potrzebuję suchą koszulkę na punkcie w Sadach lub na Tąpadłej. Biegnę dalej. W las wokół Gozdnicy.

Jest mi źle. Mokro, zimno i ciemno. Leje deszcz. Światła czołówki parują. Do tego jest ta pora nocy, kiedy najbardziej chce się spać. Do domu mam tak blisko, wystarczy skręcić w jedną z bocznych ścieżek i za 10 minut będę w ciepłym łóżku. Nie pamiętam, by na jakimkolwiek biegu czuł taki dyskomfort. Czy to dlatego ludzie biegają ultra? Co w tym przyjemnego? Nic, zupełnie nic.

Jednak biegnę dalej. Przed sobą widzę plecaki moich towarzyszy, Koguta i Wierzbickiego. Czasem ich wyprzedzam, czasem oni mnie. Tasujemy się co chwila.

Gdzieś na początku podbiegu w okolicach 20 km ktoś krzyczy, że tu nie ma taśm. Że chyba źle biegniemy. Nie patrzę na oznaczenia, biegnę na pamięć.

– Mamy biec czarnym, jest dobrze – odkrzykuje chłopakom.

Posłuchali. Za chwilę znów widać taśmy.

 

Na punkcie w Sadach czeka Alina. Szybkie tankowanie, jakiś banan, pytam jej, czy jest Michał? Jeszcze nie ma. Trudno, pewnie będzie na Tąpadłej. Alina widzi mój rozdarty łokieć i chce potraktować go jakimś psikadłem. Nie chcę. Rana już się chyba zasklepiła, nawet nie boli, deszcz spłukał co było do spłukania.

Dowiaduję się, że przed nami tylko jeden zawodnik. Jakim cudem? To ilu ich wyprzedziłem na tym zbiegu ze Ślęży?

Chłopaki biegną szybciej, ja zostaję jeszcze chwile na punkcie. Ktoś przywiózł mi suchą koszulkę, ale w tym zamroczeniu nawet już nie pamiętam kto. Przebieram się.

Kolejny błąd, bo po kilku chwilach znów leje, znów jestem mokry, znów jest mi zimno. Do tego straciłem kontakt z moją grupą.

Potrzebuję kurtki. Zimno przeszkadza mi teraz najbardziej.

Na Rozdrożu Bialskim wolontariusz, Szymon Szymanek, stoi sam pośrodku lasu w strugach deszczu. Ulewa jest tak rzęsista, że ledwo cokolwiek widać. To jest dopiero ultra. My biegniemy, w euforii, rozgrzani, a on stoi przez kilka godzin, w deszczu i ciemności, byśmy nie pomylili trasy. Dzięki, Szymon. To wielka rzecz.

Po schodach na Skalną wdrapuje się prawie po omacku. Deszcz ustaje, ale pojawia się mgła. Znowu niewiele widać, tylko cienie, mokre skały w ciemności i błyszczące krople odbijające światło latarki.

Potem jest zbieg ze Skalnej. Mój poligon do trenowania zbiegów technicznych, gdzie znam każdy kamień. Teraz nawet nie śmiem zbiegać. Z moją kostką i na śliskich kamieniach to byłoby samobójstwo. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek pokonałem ten odcinek wolniej.

Mam przemoczone już całe buty. W skarpetkach chlupie woda, a przede mną jeszcze 50 km. Obetrę stopy, jak nic.

Na Przełęczy Tąpadła wita mnie głośny doping. To chyba Monika. Znajomy głos w ciemności. Wcześniej czeka jeszcze Michał.

– Masz kurtkę – pytam?

– Mam!

Zawracam. Nie przebieram już koszulki, bo i tak będzie mokra, narzucam tylko na nią kurtkę. Decyduję też zmienić buty. Michał pomaga. Kurtka, suche skarpetki i buty kosztują mnie z dwie minuty, ale przynoszą ulgę. Biegnę dalej na punkt.

Na punkcie u Huberta tankowanie. Mówią mi, że jestem czwarty. Że Rafał Kot jest za mną. Jak to?

Jest też Grzesiu Kurpa. Informuje mnie, że na 20 km ktoś przestawił taśmy i bardzo dużo osób pobłądziło. Przypominam sobie, że chłopaki też chcieli tam biec inaczej.

Grzesiu mówi, że będzie chciał skorygować zawodnikom ten nadłożony czas, bo zostali wprowadzeni w błąd. Nie protestuję. Wydaje mi się to uczciwe i z duchem sportu. Co to za przyjemność wygrać z kimś dlatego, że pomylił trasę? Dla mnie żadna. Jak wygrywać, to tylko gdy jest się lepszym, albo nie wygrywać wcale.

Ruszam w trasę.

Nowe buty mają niższy drop. Są szybsze, stabilniejsze na zbiegach, ale pięta leży nisko. Mało w nich biegałem w tym roku, bo na ultra wolałem większą amortyzację. Niestety, mojej skręconej kostce nie podoba się mniej podeszwy pod piętą. Czuję, że boli bardziej. Do tego przy wyciągu trawa jest tak mokra, że po pięciu minutach stan butów niczym nie różni się od poprzednich. Kolejny błąd. Następne dwie minuty straty dla komfortu przez kilka minut.

 

Świt

Za Radunią zaczyna się przejaśniać. Jak ja czekałem na ten świt, jaką on przynosi ulgę. Psychika od razu odżywa. Gaszę czołówkę jeszcze w mrocznej szarudze, jakby to miało sprawić, że noc stanie się dniem szybciej.

Na zbiegach nowe buty trzymają się dobrze. Stabilnie. Zbiegam jakby szybciej, ale za to bardziej boli.

Za każdą chwilą jest coraz jaśniej, a moje samopoczucie się poprawia. Dziwne jest to ultra. Zwykle na tym etapie przychodzi maratońska ściana, tymczasem ja, dobrze już po trzydziestce z każdym kilometrem, a raczej z każdym promieniem słońca, czuje się lepiej. Zmęczenie biegiem wydaje się najmniej istotne. Ważniejsze są te wszystkie rzeczy, które przy biegach krótszych zdają się nie mieć znaczenia. Szybkość? Na co komu szybkość, ważne by przeć bez końca o chłodzie i głodzie, by mieć siłę taszczyć ze sobą prowiant.

Na Przełęczy Sulistrowickiej jest kolejny punkt odżywczy, niespodziewany. To chyba Andrzej Witowski (przepraszam Was, ale przy takim biegu nie łatwo ludzi zapamiętać, widzę Was, rozpoznaję twarze, słyszę Wasz doping, ale czasem umysł tak jest skupiony na celu, że nie utrwala szczegółów). Andrzej ma w samochodzie herbatę. Gorącą herbatę. W końcu. Tankuję 1.2 litra i przy okazji oddaję latarkę.

Chwilę dalej czeka Łukasz Roznerski, super wsparcie Dagmary. Czeka, a przy okazji rozdaje wodę każdemu, kto się napatoczy. Ja mojej gorącej herbaty na wodę nie wymienię, ale fajnie zobaczyć znajomą twarz, fajnie że Dagmara ma support.

Wzgórza Oleszańskie o świcie są piękne, szczególnie za Winną Górą. Gdzieś wśród pól, na tle łańcucha Gór Sowich, czai się Kalina. Uśmiecha się, pstryka i znika. Znów jestem tylko ja, mokra trawa, i niebieskawe góry w oddali.

fot. Kalina Żaczek

Rozpoczyna się długi, płaski odcinek, stąd aż do Kiełczyna. Odcinek, na którym zamierzałem wykorzystać szybkość, zrobić różnicę. Nic z tego nie będzie. Nie dzisiaj. Moja skręcona kostka nie lubi płaskiego, póki jest lekko pod górę, radzi sobie nieźle, ale na wypłaszeniach sztywnieje i dynamikę trafia szlag.

Widać to szczególnie dobrze, gdy dogania mnie Rafał Kot. Gdzieś koło Karolina. Biegnie pięknie technicznie. Krok ma długi, mocny, taki, jaki wyrabia się biegając 200 km tygodniowo. Mi zdarzało się tak biegać w płaskich maratonach… ale bez plecaka i nie po czterdziestu kilometrach.

Rafał mija mnie, a ja dopiero teraz dostrzegam, jak kiepsko jest z moją techniką. Strasznie powłóczę nogami, plecak mi ciąży, myśl, by zaczepić się pod niego i podgonić, szybko ulatuje. Różnica w tempie jest zbyt duża.

Na punkcie w Słupicach czeka Klaudia Gaugier z ekipą. Znowu tankowanie, znowu pomarańcze pochłaniane jak odkurzacz. Chce mi się spać. Marzy mi się ciepłe łóżko. Klaudia sprowadza mnie jednak do pionu. Jak to było na filmie? „Wstawaj, czemu Twój punkcik stoi?”.

Trzeba biec dalej. Odwlekam tę chwilę na rzecz kilku kostek czekolady. Dobrej, słodkiej, mlecznej. A potem znów przed siebie. Szczytną widać już w oddali.

 

Dzień

Słońce wzeszło wysoko, niewiele grzeje, ale i tak jest cudne. Za to dystans daje już się we znaki. W Kiełczynie nie wyglądam za dobrze. Chłopaki z Monaru wiedzą co robić. Obsługa pierwsza klasa. Poznaję jednego z nich, Wojciech Fijałkowski, biegł w tym roku Kreta.

Kiełczyn 56 km / fot. Krzysztof Tatrocki

Kilka skórek pomarańczy znów ląduje na ziemi. Cola wypełnia flaski. Dużo piję, a cola wchodzi najlepiej, szczególnie, gdy już tak nie marznę.

Punkty żywieniowe na ultra dają ułudę bezpieczeństwa. Rozstrajają. W czasie biegu jesteś jak maszyna, która pracuje rytmicznie, cierpisz, ale gnasz przed siebie. Potem zatrzymujesz się i przychodzi zdradziecka ulga. Nagle ludzie otaczają Cię nagle opieką, patrzą z podziwem, a Ty w tym miksie zmęczenia, adrenaliny i wzruszenia zaczynasz się roztapiać. Im dłużej między nimi zostajesz, tym gorzej dla ciebie. To jeszcze nie czas na rozprężenie. Ruszaj dalej.

Podejście na Szczytną jest wybawieniem. Grzesiu straszył nim, ale dla mnie to ulga. W końcu nie musze biec, a mogę iść. Co z tego, że pod górę? Noga w końcu dostaje wytchnienie od tych wypłaszczeń.

Za Szczytną rozciąga się widok na Ślężę i Radunię. To gdzieś tam jest meta, za tą górą. Kurczę, wysoka ta Ślęża.

Kawałek dalej jest leśna ścieżka, pełna rozmokniętej, pomarańczowej gliny. Na niej widzę kilkumetrowe wyślizgane ślady tych, co biegli tu przede mną. Zbaczam na kraj lasu, tam gdzie się da. Potem jest niewielki wąwóz, którego nie da się już ominąć, na szczeście udaje mi się nie wywrócić.

Drugi punkt w Kiełczynie jest na 64 km. Zostało jeszcze ostatnie 16 km. Jestem już mocno wypruty. Znowu emocje ze mnie schodzą tak, że mało się nie rozklejam. Gryzę kilka kostek czekolady, ale nie jestem już w stanie ich przełknąć. Wypluwam na ziemię. Organizm już nic nie przyjmuje, tylko pomarańcze i colę.

Chłopaki mówią, że mam trzy minuty straty. Dużo i mało. Z tym że ta strata od dawna nie maleje.

Za Kiełczynem znowu natykam się na uśmiechniętą twarz Kaliny. Mnie już chyba na uśmiech nie stać.

Wbiegam w las, we wzgórza. Gdzieś przed Czernicą, a może Łysą Górą, w kompletnej dziczy, wychodzi mi naprzeciw gość w czerwonej kurtce (Andrzej Witowski? Ten od herbaty? Chyba tak). Dopinguje mnie, mówi, że mam tylko półtorej minuty straty do Koguta i że on wygląda już bardzo kiepsko.

– Ja też wyglądam kiepsko – odpowiadam.

– On wygląda gorzej.

Zmuszam się do wysiłku. Półtorej minuty to nie jest dużo. Mimo protestów kostki przyspieszam na zbiegu z Czernicy. Po chwili potykam się o kamień i ledwo co łapię równowagę. Nie, to nie ma sensu. W tym stanie szybki bieg to samobójstwo. Zwalniam.

Widok z Raduni / fot. Jacek Bagiński

Przed Radunią jest duża polana po wyciętym lesie. Widać tam z daleka drogę, po której prowadzi trasa. Wypatruje w oddali koszulek rywali, ale jest pusto. To nie może być półtora minuty, inaczej bym go widział.

Zbieg z Raduni / fot. Jacek Bagiński

Zastanawiam się czy zostawić u Huberta plecak i kończyć na lekko. Tak zrobiłem rok temu na maratonie i był to strzał w dziesiątkę. Ale to była inna sytuacja. Teraz na myśl o rozstaniu się z moimi zapasami coli organizm się buntuje. Na podejściu będzie mi się chciało pić.

Na punkcie na Tąpadłej napotykam wiele znajomych twarzy i mocny doping. Jest Krzysiu Piszczałka, Kasia Demków, Hubert. Szkoda mi czasu na tankowanie, tym bardziej że flaski jeszcze nie są puste. Chwytam tylko otwartą butelką z końcówką coli, wypijam kilka łyków i biegnę dalej. Chcę już do domu.

Podejście na Ślężę, podobnie jak Szczytna, nie wykańcza mnie, choć mimo wszystko się dłuży. Na szczycie jest mnóstwo ludzi. Zamieniam kilka słów z wolontariuszami i lecę.

Ostatni zbieg jest kamienisty, paskudny, nie lubię go. Tu zwykle trzeba ryzykować, by coś zyskać. Dzisiaj nie ryzykuję, już od dawna włączyłem tryb przetrwania, więc zbiegam wolno. Bardzo wolno, ale podobno nikogo za mną nie ma, a z moją stopą trzech minut nie nadrobię.

Po kilku minutach orientuję się, że nie ma tu żadnych szarf. Panika. Znów, jakiś nadgorliwy turysta wszystkie pozdejmował? Przecież lada chwila pobiegnie tędy półmaraton. Pogubią się. Będzie katastrofa. Może zdążę na metę przed nimi i da się coś jeszcze zdziałać.

Na kilometr przed metą dogania mnie Rafał Kot. Co? Ale jak to? Przecież powinien być gdzieś daleko przede mną? Nogi chcą zerwać się do ostatniego wysiłku, by jeszcze powalczyć, przecież do mety ostatni kilometr, łatwy, mój ulubiony, głowa jednak każde odpuścić. Daj spokój. Nasza walka rozegrała się na czterdziestym kilometrze, tam było jasne, kto jest lepszy.

Rafał wyprzedza mnie, ale na skrzyżowaniu z czarnym szlakiem zatrzymuje się zdezorientowany. Tutaj też ktoś pościągał szarfy.

– W lewo, czarnym, prosto do mety – krzyczę mu.

Przez sekundę chyba bije się z myślami, a potem biegnie we wskazanym kierunku. Ja gonię za nim. Jakoś tak wstyd nie przyspieszyć.

Dobiegam do mety kilkanaście sekund po nim. Najpierw ulga, że się udało, mimo wszystkich przeciwności i masy głupich błędów. Czas 8:34:33. Nie jest źle. Niewiele więcej niż plan minimum.

Nie czas jednak by się cieszyć. Odnajduję Grześka, mówię, że nie ma oznaczeń na zbiegu. Żeby dzwonił na Ślężę. Wolontariusze muszą informować zawodników jak biec i trzeba postawić kogoś na ostatnim skrzyżowaniu.

Pierwsi półmaratończycy przybiegają niedługo potem. Chyba nikt nie zbłądził, katastrofy jednak nie będzie. Wpada na metę Bartek Wojsław, zaraz po nim Daniek Sobczak. Daniel kładzie się na ziemi, podwija kolana, cierpi z wysoką intensywnością, jeszcze długo nie może wstrzymać oddechu. Patrzę na niego, jakby był z innego świata, choć jeszcze rok, dwa lata temu, zdarzało mi się doprowadzać do takiego samego stanu. Nie wiem czy mu zazdrościć, czy współczuć.

Ja dzisiaj cierpiałem inaczej. Powoli, z pewnością mniej ekspresyjnie, ale za to tak cholernie długo i na wielu płaszczyznach. Wcale mi się to nie podobało. Nie, chyba jednak nie jestem ultrasem. Wciąż nie wiem, po co oni to sobie robią.

Podium ŚlężaUltra80 w klasyfikacji Gminy Sobótka / fot. Jacek Bagiński

Dodaj komentarz!


Warning: Undefined variable $user_ID in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/comments.php on line 175

Dodaj komentarz lub trackback ze swojej strony. Możesz także Śledzić komentarze w kanale RSS.

Współpracujemy z serwisem Gravatar. Aby wyświetlić swój avatar przy komentarzu, zarejestruj się™ na Gravatar.


Warning: Undefined array key "liczbaProduktow" in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/footer.php on line 72