Gorce zamiast Karkonoszy, czyli pierwszy ultra maraton górski za mną – relacja Przemka Góraka
Końcówka lipca miała stać pod znakiem startu w Ultra Maratonie Karkonoskim, niestety KPN zablokował ten bieg. W związku z tym musiałem szybko znaleźć coś podobnego na „przepalenie się”, Krynica B7D 100km zbliża się bardzo szybko.
Padło na Gorce, a dokładniej Gorce Ultra-Trail 48 km, 2500 m up, który odbył się 01/08/2020 r. Konkretne przygotowania pod ten bieg zacząłem w Karkonoszach trzy tygodnie przed startem. Było dużo kilometrów, bardzo dużo przewyższeń i po dwa treningi dziennie. Ostatni tydzień przed GUT to już tylko dochodzenie do siebie, lekkie klepanie kilometrów oraz regeneracja.
W Pieniny i Gorce mieliśmy wyjechać już w piątek, ale plany się troszkę pokomplikowały i Sobótkę opuściliśmy w dniu biegu, tj. o 2 w nocy. Start zaplanowano na godzinę 8:00. Jedną wielką niewiadomą było to, jak zachowają się nogi po takim czasie w aucie.
Dojechaliśmy do Ochotnicy Dolnej o 6.30 i mimo że straszyli nas wysokimi temperaturami w dniu biegu, to o poranku było bardzo rześko. Temperatura tylko 9° C. Czyli… jest dobrze.
Szybka i krótka rozgrzewka, sprawdzenie wyposażenia obowiązkowego. Sprawdzenie listy startowej, dokładniej kogo mam pilnować, a kogo się obawiać… J Następnie 7:50 wejście w strefę startu. Kilka komunikatów od organizatorów, kilka kawałków na góralską nutę i start.
Mimo iż mam tłumaczone cały czas, żeby od startu nie prowadzić, nich inni to robią (chyba nigdy tego się nie oduczę), to i tym razem było to samo. Choć wydawało mi się, że wystartowałem spokojnie, to po kilku metrach od startu biegłem już sam zaraz za samochodem prowadzącym, około 20 m przed całą grupą. Początek to było 5 km asfaltem, więc „wskoczyłem” na moje 4’05 i tak biegłem te 5 km, całkowicie się wyłączając.
Czułem się jakbym biegł jakiś trening solo bez żadnej spiny. Po asfalcie skręt w lewo, jedno-dwa góralskie podwórka, dwa mostki, a raczej kładki i zaczęła się długa, prawie czterokilometrowa wspinaczka pod Lubań (800 m up). Prawdziwa zabawa. Podbieg w ogóle mi nieznany, wiedziałem tylko, że będzie długi i bardzo stromy. Gdy już zaczęliśmy się wspinać, Wojtek Kopeć przeleciał koło mnie jak kozica górska i tyle go widziałem. W sumie to widziałem go trzy razy: na starcie, jak mijał mnie na początku podbiegu na Lubań i na mecie. Ale on ma moc…
U mnie w planach taktycznych ten bieg miał być równy, bez szarpania, pierwsze 10 km spokojnie, więc nawet nie próbowałem się go „łapać”. Po chwili dobiegli do mnie trzeci i czwarty zawodnik (Rafał Gabryś i Jakub Wojtczak) i wspólnie wspinaliśmy się pod tą ścianę. Około 8 km troszkę mi uciekli, straciłem też kontakt wzrokowy z nimi i pomyślałem przez chwilę, że właśnie pudło odjeżdża. Chciałem ich gonić, ale szybko wróciły założenia taktyczne, żeby nie szarpać, więc dalej rzeźbiłem swoje pod górę.
Po kolejnym kilometrze samotnego podbiegania był lekki zbieg, jakieś 200 m, i na tym zbiegu ich ponownie zobaczyłem. Pomyślałem, że jest dobrze, wszystko pod kontrolą. Po prostu za mocno poszli i trochę ich przytkało. Do samego szczytu miałem już ich w kontakcie wzrokowym.
Przy wbieganiu-zbieganiu na wieżę i z wieży minęliśmy się. Już wtedy wiedziałem, że ich mam. Zaraz był długi dwunastokilometrowy zbieg z wypłaszczeniami. Na 13 km już biegliśmy razem, trzymałem się na końcu. Wciągnąłem żel, izo i przygotowałem się do odjazdu.
14 km szybka akcja – „lewa wolna” – i takim sposobem dalej już znowu sam.
Na punkcie kontroli i bufetu Przełęcz Knurowska (25 km) szybki kubek coli, zrzut pustego bidonu i poleciałem dalej. Na tym odcinku 13-30 km czułem się idealnie. Nawet Róża, która była na Przełęczy Knurowskiej z suportem, powiedziała mi na mecie, że tam wyglądałem bardzo świeżo, jakbym dopiero wrócił z rozgrzewki.
Nadrobiłem tam 3 minuty, a z każdym kolejnym kilometrem przewaga już tylko rosła, choć ja o tym nie wiedziałem…
Za Przełęczą Knurowska, rozpoczął się kolejny podbieg, tym razem już nie tak stromy, ale też długi na 4 km. Dalej kolejny zbieg. Na 35 km punkt kontroli i bufet w Jaszczach. Przed punktem szybka dezynfekcja rąk, dwa kubki coli i do przodu.
Zapytałem, ile miałem przewagi na 25 km, ale nie było tam zasięgu i nie wiedzieli. Podobnie jak ja.
I znowu kolejny podbieg, w tym przypadku krótki – jeden kilometr podejścia wąwozem. Później wybieg na polanę i zaczęły się skurcze. Szybki myk, dwa razy, by je oszukać, i odpuściły. Na zegarku miałem już 38 km i coraz bardziej czułem mięśnie czworogłowe. Wiedziałem, że jeszcze tylko jeden podbieg (ze dwa kilometry) i później już tylko ostatnie 8 km zbiegu do mety do Ochotnicy Dolnej.
Czułem, że jak do przełamania terenu mnie nikt nie dojdzie, to na zbiegu już nie odpuszczę. I tak było. Myślałem, że ten zbieg polecę w 3’20-3’30, ale niestety „czwórki” na to nie pozwoliły i było po 4’10.
Ostatnie 2 km to już płasko po asfalcie, ale oglądałem się za siebie chyba z pięć razy, czy nikt nie goni. Następnie skręt w prawo, przebieg przez rzekę i upragniona meta.
II miejsce.
Na mecie radość połączona z bólem mięśni czworogłowych, duuuuży łyk coli i cukrów od mojego suportu, czyli Róży, zbicie piony z niedoścignionym Wojtkiem Kopciem, poczekanie na trzeciego Rafała Gabrysia, wspólna fota i od razy kilkuminutowa regeneracja w rzece.
Nawet się nie spodziewałem, że ta przewaga nad trzecim zawodnikiem urosła po ponad 17 minut.
Dekoracja była następnego dnia, więc udaliśmy się w na nocleg w ukochanie przez nas Pieniny. Dokładnie nad Jezioro Czorsztyńskie.
Podsumowując bieg, wiem, że zrobiłem, co miałem zrobić. Wiedziałem, że o I miejsce będzie bardzo ciężko i tak zresztą było. Taktycznie wszystko zagrało.
I tak. To był mój pierwszy ultra maraton górski. Wiem, że jeszcze dużo pracy przed zbliżającą się Krynicą.
Wielkie BRAWA dla organizatorów Gorce Ultra Trail! Wszystko było na top poziomie, do niczego nie można było się doczepić, trasa idealnie oznaczona. Bufety podobno smaczne i trasa też podobno widokowa. Podobno, bo wiadomo… tym razem nie za wiele czasu było do smakowania na bufetach i podziwiania pięknych widoków.
Ale jedno wiem na pewno… wracam tam w następnym roku. A na jaki dystans… tego jeszcze nie wiem.
Wielkie dzięki za przygotowanie do tego biegu, jak i do całego tego dziwnego sezonu, dla trenera Darka Kruczkowskiego. Wiem/wiemy, że to nie jest jeszcze szczyt formy i są rezerwy.
No i oczywiście wielkie dzięki dla Róży za suport, no i wiadomo, za co jeszcze… No dobra, nie wracajmy już to tych Pieszyc…
Tagi: 48 km, GUT, Przemek Górak, ultramaraton górski