Bieg Kreta Hardcore, czyli cztery doby magii – relacja Darka Skrobały
Na bieg trafiłem przypadkowo. Szukałem ciekawej imprezy, bo nieoczekiwanie zrobił się wyłom w moim kalendarzu biegowym. Myślałem o kilku punktach ITRA, by w przyszłym roku móc ubiegać się o udział w UTMB. W ten sposób znalazłem i zdecydowałem się na udział w Biegu Kreta. Było tylko jedno „ale”. Organizator proponował również dłuższy dystans, co prawda bez punktów ITRA, jednak koncepcja biegu była bardzo kusząca. Zrobić trójkąt pomiędzy Ślężą, Śnieżką i Śnieżnikiem, a następnie wrócić do punktu startu. Czy to nie interesujące? Tylko ten dystans dawał do myślenia… 377 km i limit czasu 100 godzin.
Na drugi dzień, jadąc samochodem, podjąłem decyzję. Takich okazji nie można przepuszczać, a UTMB może zaczekać jeszcze rok lub dwa.
Dzień startu. Piękna pogoda. Przyjechałem do Winnicy Celtica godzinę przed odprawą. Był czas na zmianę obuwia i chwilę relaksu. Na odprawie było przekazanie depozytów, pobranie GPS-ów, mapek, kilka podpisów pod regułkami, że jak zgubię sprzęt to zapłacę, a jak się zabiję to moja wina i.t.d. – standard.
Dostałem numer startowy, a Radek Puchała powiedział kilka słów. Tuż przed startem widzę wszystkich moich towarzyszy niedoli: Grzegorz, Tomek, Lucjan, Paweł i Staszek. Wszyscy są wyraźnie podekscytowani, ja jednak staram się zachować spokój, bo energia jeszcze będzie mi potrzebna. Staram się skoncentrować i nie podpalić od samego startu.
Na chwilę przysiada się Alek Łężniak. Trochę się podpytuje, bo przecież ma mnie wspierać przez najbliższe kilkadziesiąt godzin, a jestem tam obcy… jeszcze.
Wybiła szesnasta. Sześciu śmiałków ruszyło na podbój Dolnego Śląska. Droga na Ślężę minęła szybko.
Idziemy zwartą grupą. Widzę, że Grzegorz nawet nie zwolnił na szczycie i rozpoczął raźny zbieg. Lubię szybko zbiegać, ale muszę uważać na mięśnie, jeszcze będą mi potrzebne.
Na Szczytnej mieliśmy pierwsze problemy z orientacją, ale jakoś się odnajdujemy. Grupa zaczyna się rozciągać, ale bez większych przerw. Przed Świdnicą Lucjan mocno napiera, puszczam go przodem, nie mam zamiaru gonić za wszelką cenę na tym etapie.
W Świdnicy gorące przyjęcie. Przez miasto towarzyszy mi jeden z lokalnych biegaczy, trochę rozmawiamy. Na punkcie nie siadam. Uzupełniam softflaski, łykam kilka bananów i w drogę. Z miasta wybiegam pierwszy. Tuż przed jeziorkiem Daisy dogania mnie Lucjan. Nadal mocno napiera. Track w moim zegarku mocno rozmija się ze szlakiem i mam problemy z orientacją. Zmieniamy szlak na zielony bez większej refleksji. Po chwili mój zegarek komunikuje, że jestem na dobrym kursie, co mnie nieco uspokaja. Przebiegamy kolejny kilometr i widzę, że chyba jednak coś jest nie tak. Wołam za Lucjanem, ten jednak szybko zbiega w dół. Cofam się samotnie i zaczynam kręcić po okolicy, jednak znów wracam na ten sam szlak.
Dzwoni telefon: „Jakieś pół godziny temu zgubiliście szlak, musicie biec w drugą stronę”. Robi się. Za jakiś czas znów dzwoni telefon: „Co się dzieje?”. Wyjaśniamy sobie, że przy dwudziestominutowym opóźnieniu, właśnie wyświetliło się moje zakręcenie, a ja jestem na dobrym kursie. Wyprzedzili mnie Grzegorz i Tomek, ale wkrótce ich doganiam. W trójkę dobiegamy do Szczawna Zdroju.
Tym razem na chwilę usiadłem, ale nie robiłem zbyt długiej przerwy. W kierunku Chełmca ruszam pierwszy. Nie spodziewałem się tak stromego podejścia. Kolejny raz gubię szlak na górkach zwanych Boreczna i Mniszek. Ostatecznie fragment trasy pokonuję w drugą stronę. Grzegorz i Tomek znów na prowadzeniu. Myślę sobie, że jeśli tak będę nawigował, to marny będzie mój los na tym biegu. Doganiam ich jeszcze przed Czarnym Borem, bo też długo szukali właściwej drogi. I tak w trójkę docieramy do Kamiennej Góry.
Tam Radek wciska we mnie ryż z jabłkami. Był pyszny. Na trasę znów ruszam pierwszy. Przy wiacie pod Bobrzakiem kolejny raz obieram zły kierunek i dokładam sobie kolejny kilometr, a za plecami widzę kolejnego zawodnika. To był Tomek, który wyprzedził mnie na podejściu, tuż po przecięciu szosy 367.
Na Przełęczy Okraj jestem chwilę po nim. Zmieniam plecak na większy, bo biorę ze sobą raczki. Dalej, w śniegu, ruszam na Śnieżkę czerwonym szlakiem. Niestety jest zbyt mokro, by korzystać z raczków, nogi się mocno zapadają, lepsze byłyby rakiety śnieżne. Po wyjściu powyżej granicy lasu mam problemy z utrzymaniem równowagi. Wieje jak na Śnieżkę przystało, co zabiera wiele sił. Na szczycie kilka fotek. Dogania mnie Tomek i lecimy szybko w dół. Szczerze współczułem mijanym po drodze innym uczestnikom, którzy dopiero podchodzili.
W drodze powrotnej dla odmiany decyduję się na żółty szlak, po czeskiej stronie. Przejechał tam ratrak i jest całkiem przyjemnie, z wyjątkiem nielicznych oblodzonych miejsc. Minus jest taki, że na Przełęczy Okraj wypada się trochę zbyt nisko i trzeba podejść do granicy.
Przyszedł czas na zupę. Miały być też pierogi, ale nie smakowały. Skorzystałem z okazji i zrobiłem 50 minut drzemki. Czas był ruszać dalej. Jakoś przestałem się nawet gubić, choć chwilami stałem jak oferma, nie wiedząc, w którą stronę skręcić.
Do Chełmska dobiegam samotnie. Na punkcie pizza, warto było tutaj dobiec. Robi się chłodno, zaczynam się trząść, to objaw zmęczenia. Czas ruszać w czeskie Góry Stołowe. Do kolejnego punktu na Honske Sedlo docieram spokojnie, bez większych problemów. Znów coś zjadam i wychodzę z auta. Na miejscu jest już Tomek, ale nie był zachwycony stanem swoich nóg.
Kolejny odcinek przez czeskie Góry Stołowe był bardzo urokliwy, ale też techniczny. Tempo nie było zbyt mocne. Jakoś docieram do Pasterki. Radek częstuje mnie kaszanką, uzupełniam softflaski i w drogę. Wkrótce dopada mnie pierwszy „sleep monster”. Budzę się na środku drogi w Karłowie oparty o kijki. Próbuję biec dalej, ale słaniam się na nogach. Wieszam na szlabanie, nie wiem, gdzie jestem. Tempo spada drastycznie. Dopiero pierwsze promienie słońca i ciekawy przebieg szklaku przez Białe Skały przywracają mnie do życia.
W drodze do Batorowa zatrzymuje mnie mnóstwo powalonych drzew, jakbym przechodził przez rozsypane bierki. Do Polanicy Zdrój dobiegam spóźniony, jednak Radek zapewnia mnie, że jest ze mną i mogę liczyć na wsparcie w Bystrzycy Kłodzkiej. Karmi mnie ryżem i wybiega ze mną w Góry Bystrzyckie, by towarzyszyć mi przez fragment trasy.
Dostałem też informację, że Tomek się wycofał, co oznaczało, że sam będę musiał motywować się do utrzymania tempa biegu. Zbieg do Bystrzycy dał mi w kość. Było dość ciepło, więc stopy niezbyt dobrze zniosły dłuższy asfaltowy odcinek.
W Bystrzycy Kłodzkiej Radek daje mi dwa żele glukozy. Muszę przyznać, że była mi potrzebna. Moim celem jest osiągnięcie schroniska pod Śnieżnikiem przed zawodnikami Biegu Kreta. Ten odcinek znam bardzo dobrze, często tu bywam. Płaski, dziesięciokilometrowy dobieg do stóp Iglicznej pokonuję całkiem żwawo. Na Iglicznej jestem o 17:15. Nie zatrzymuję się i biegnę do Międzygórza. Muszę przyznać, że pokonanie schodów przy Wodospadzie Wilczki w dół było niezłym wyzwaniem. Musiało to wyglądać komicznie.
Na podejściu pod Śnieżnik rozpoczyna się walka ze śniegiem, trzeba było uważać. Dzwoni Alek i informuje, że mam zapewnione miejsce do spania. Nie planowałem tego, ale na 10 minut mogę się położyć. Do schroniska docieram jeszcze o dziennym świetle. Stwierdziłem, że takie komfortowe warunki już się na trasie nie powtórzą i należy to wykorzystać. Najadłem się i zrobiłem godzinną drzemkę.
Kiedy zadzwonił budzik stwierdziłem, że tylko skończony idiota wyjdzie teraz w góry zdobywać zaśnieżoną górę. Znalazł się jeden. Po 23:00 byłem na szczycie. Zawodnicy z Biegu Kreta wyraźnie zaznaczyli śladami kierunek biegu. Spotkałem jednego z uczestników, który zgubił trasę i do Przełęczy Płoszczyna docieramy razem.
Puszczam kolegę przodem, by zadbać nieco o swoje stopy. Zmieniam przemoczone na śniegu skarpetki na suche i ruszam dalej samotnie. W Górach Bialskich było mi bardzo zimno. Przez zmęczenie i deficyt energii nie potrafiłem się rozgrzać. W pewnym momencie przypomniałem sobie, że noszę w plecaku dwa ogrzewacze chemiczne do stóp. Przykleiłem je na klatkę piersiową i zrobiło się przyjemnie. Wkrótce dopadł mnie kolejny „sleep monster”. Nie wiem jakim cudem się nie zgubiłem. Obudziłem się, dopiero gdy oznaczenia na drzewach wskazywały zupełnie inną drogę niż track w zegarku. O świcie dotarłem do Gierałtowa. Czas uciekał nieubłaganie, więc Trojak starałem się pokonać sprawnie. Wkrótce byłem w Lądku-Zdroju, gdzie zostałem ciepło ugoszczony. Ogarnąłem się trochę i ruszyłem dalej.
Orientacja w Górach Złotych również nie należała do najłatwiejszych. Nie szło mi najlepiej. Byłem nawet trochę zły na siebie, że tak wolno się poruszam. Spojrzałem na znaki dla turystów na Przełęczy Kłodzkiej i doszedłem do wniosku, że jeśli się nie pospieszę, to nie zdążę na punkt żywieniowy na Przełęczy Łaszczowej. Szlak w Górach Bardzkich był łatwy orientacyjnie więc ostro przyspieszyłem. Niestety po tym odcinku mięśnie czworogłowe bolały już do końca biegu, a właściwie bolą do dziś.
Na Łaszczowej początkowo nie wzbudziłem większego zainteresowania. Gdy zorientowano się, że biegnę Hardcore’a zrobiło się weselej. Podobno miałem być dopiero za godzinę. Złożyłem też swój pierwszy autograf. Przez przypadek dowiedziałem się, że jest już 6 kwietnia, więc zadzwoniłem do syna złożyć mu życzenia urodzinowe.
Od tego momentu, do końca trasy nie pozostałem nawet na chwilę sam. Do Barda towarzyszyło mi dwóch biegaczy i dziewczynka na rowerze. W Bardzie natomiast czekał już Alek, który mnie nakarmił, schłodził mięśnie lodem w sprayu i pobiegł ze mną aż do Przełęczy Woliborskiej. Rozpoczęła się czwarta noc na trasie, a moje ciało zaczynało odmawiać współpracy. Byłem coraz słabszy i było mi coraz zimniej. Uznałem, że jeśli czegoś nie zrobimy, może być źle. Utrzymanie takiego tempa groziło przekroczeniem limitu, a tego byśmy nie chcieli po tak długiej, wspólnej walce.
Usiadłem w samochodzie zaparkowanym na Przełęczy Srebrnej, w którym nagrzano chyba do 40 stopni. Mogłem się chwilę zdrzemnąć, a w tym czasie Alek przygotował mi liofilizowany makaron po bolońsku. Zjadłem tyle ile mogłem, podobno nie za dużo. Urwałem jeszcze kilka minut drzemki. Nakleiłem na siebie ogrzewacze chemiczne – tym razem cztery – i ruszyliśmy dalej. Nogi wcale nie chciały się już zginać, szczególnie lewa, co stanowiło duży problem przy przekraczaniu zwalonych drzew. Dotarliśmy do przełęczy Woliborskiej. Tam czekała TV Sudecka. W rzeczywistości jeszcze nie mogłem być pewny czy ukończę ten bieg. Widziałem, że organizatorzy są trochę zmartwieni, ponieważ Alek nie mógł dalej ze mną biec. Wszyscy wiedzieliśmy, że przy moim wyczerpaniu zaśnięcie na trasie będzie niebezpieczne. Kiedy już miałem ruszać podjechał samochód, wysiadł z niego biegacz i niczym anioł stróż zapytał się, czy może ze mną pobiec. Słychać było, jak wszystkim spadają kamienie z serc.
Lekkiej przeprawy mój anioł stróż nie miał. Opowiedział mi mnóstwo historii, bym tylko nie zasypiał. Przyznam, że żadnej nie pamiętam. Wyciągał mnie za rękaw z krzaków, gdy skręcałem z zamkniętymi oczami. Udało się dotrzeć do Schroniska Zygmuntówka, gdzie zrobiłem kolejne 10 minut drzemki. Oby dotrzeć do Przełęczy Walimskiej.
Na przełęczy udostępniono mi samochód i śpiwór. Mogłem pospać 40 minut. Dostałem też gorący kubek i kawę. Wyszło Słońce i zrobiło się jakoś łatwiej. Do mety zostało nieco ponad 30 km i cały dzień. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to już chyba musi się udać. W dodatku czekał kolejny ochotnik, który chciał pobiegać z zombie, którego przypominałem. Karol, bo o nim mówię, szukał mnie w nocy w Górach Sowich i znalazł. Był miejscowy, znał dobrze trasę, więc przynajmniej o to nie musiałem się martwić. Było sympatycznie, z górki i po płaskim kilometry zaczęły szybciej uciekać. U podnóża Gór Sowich było jeszcze krótkie spotkanie z niby przypadkowymi biegaczami i wspólne zdjęcie. Zostały do pokonania ostatnie odcinki asfaltowe przed Jędrzejowicami.
Radek jeździł samochodem i biegał wokół nas z kamerą. Z Jędrzejowic wybiegła nam na przeciw grupa biegaczy z moją żoną, Asią na czele. W Jędrzejowicach był też Tomek, który niestety musiał wycofać się na Honskim Sedle z powodu kontuzji. Wiedziałem już, że mam dość czasu na ukończenie w limicie. Mogłem się spokojnie przepakować i przebrać.
Ostatni odcinek pokonałem w towarzystwie Radka i innych biegaczy z KB Sobótka, którzy dołączali ze wszystkich stron. Wśród nich był też Alek. Na trasie poznałem też najstarszego uczestnika Biegu Kreta, 70-letniego pana Krzysztofa Żaka. Mam prawie 40 lat, chciałbym za trzydzieści lat móc wystartować w Biegu Kreta.
Finisz był zorganizowany tak, jakbym właśnie zdobył mistrzostwo świata. Gdy przebiegałem obok wyścigu kolarskiego komentator opowiadał o mnie zgromadzonym widzom. Za chwilę biegłem za wozem straży pożarnej, który prowadził mnie do mety. Na mecie szampany, brawa, odśpiewane sto lat i łzy wzruszenia. Dziękuję Grzegorzowi, za piękną statuetkę.
Napisałem przed imprezą, że bieganie, szczególnie w górach jest dla mnie sposobem na przeżywanie wspaniałych emocji. To był mój 28 maraton/ultramaraton i nigdy wcześniej nie doświadczyłem aż tak magicznych doznań jak podczas Biegu Kreta Hardcore.
Przez cały bieg mogłem liczyć na pełne wsparcie organizatora, a przez ostatnie 100 km wiedziałem, że cały zespół pracuje na mnie. Wszyscy zrobiliśmy to co było w naszej mocy, a efekt okazał się przepiękny.
Czy można było zrobić to lepiej i szybciej? Oczywiście. Wystarczyłoby poprawić nawigację i można zaoszczędzić nawet kilka godzin, ale to wyzwanie dla tych, którzy kiedyś będą chcieli zmierzyć się z rekordem trasy.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym w tworzenie Biegu Kreta za wspaniałe emocje. KB Sobótka już zawsze będzie mi bliski.
Pozdrawiam,
Darek Skrobała