Asfaltowy maratończyk, Ślęża i biegowi górale – relacja z Górskiego Maratonu Ślężańskiego
Te góry chodziły za mną od jakiegoś czasu. Owszem zdarzało mi się już startować w biegach górskich na krótszych dystansach, ale maratony, czy biegi ultra, czyli kwintesencja biegów górskich, zawsze zostawiałem na jakąś mniej lub bardziej odległą przyszłość. Na czas, kiedy o życiówkę na płaskim będzie już trudno, a siły i wytrzymałości będzie jeszcze dość.
Wiedziałem, że biegi górskie, na chwilę obecną, to nie jest optymalna dyscyplina dla mnie. Moje treningi celują zazwyczaj w płaski w maraton czy półmaraton. Podbiegów nie piłuję zbyt często. Zbiegi też nie są moją mocną stroną, bo ani techniki zbiegania nigdy nie szliowałem, ani ryzykanctwa u mnie nie ma w nadmiarze. Ot lubię góry, a owszem, lubię samotne krosy po lesie, lubię nawet o Ślężę zahaczyć okazjonalnie, ale jeżeli chodzi o zawody, to jednak nie ma jak płaskie, atestowane, szybkie trasy, gdzie wynik łatwo jest porównać z własnymi wcześniejszymi osiągnięciami. Gdzie od startu do mety biegnie się na granicy swoich możliwości, a zatrzymanie się, choćby na sekundę, jest niewybaczalnym nietaktem. Lubię to uczucie, kiedy znowu udaje się przesunąć granice własnych możliwości o kolejne kilka sekund.
Gdy jednak się mieszka w Sobótce, gdzie biegi górskie są bardzo popularne a sama góra kusi swoją obecnością każdego dnia, gdzie o miejscowych biegaczach górskich takiech jak Krystian Ogły, czy ostatnio Mariusz Kupczak, mówi się tylko z szacunkiem i to takim jaki należy się legendom, gdzie Wojtek Franaszczuk na wspomnienie o Alpach zadaje tylko pytanie „To kiedy znowu jedziemy?”, a do tego Alek Łężniak razem ze swoją zgrają sandalników, bardzo barwnych i zuchwałych osobistości, o niczym innym jak góry nie chce słyszeć. W takich okolicznościach było czymś zgoła oczywistym, że prędzej czy później przyjdzie mi się z górami i z biegowymi góralami zmierzyć, na poważnie, najlepiej na królewskim dystansie.
Sandalnicy Alka Łężniaka / fot. Jacek Bagiński
Okazja nadarzyła się jednak wcześniej, niż się spodziewałem. Kilka miesięcy temu, gdy Grzesiu Kurpa opublikował trasę nowinki, Górskiego Maratonu Ślężańskiego, wiedziałem, że jest ona skrojona specjalnie dla mnie. Owszem było na niej 1300 m przewyższeń, była dwa razy Ślęża, ale też było prawie 25 km w miarę płaskiej, równej trasy, i to na moim treningowym podwórku. Trasy, na której znałem każdy kamień, każdą koleinę, każdy znak na drzewie. Właśnie te 25 km po zachodniej stronie Ślęży było kluczowe, bo pozwalało rzucić wyzwanie biegowym góralom, pozwalało by nadrobić straty, które z pewnością podczas zdobywania i zbiegu ze Ślęży się pojawią.
Przygotowania
Plan przygotowań był prosty. Życiowa forma na półmaraton w Budapeszcie już była i w ciągu trzech tygodni tę formę należało przekuć na jej dłuższą, górską, wersję. Pierwsze kilka dni po półmaratonie poświęciłem na regenerację i spokojne bieganie, a w piątek już Ślęża (wstyd się przyznać, ale dopiero pierwszy raz w tym roku), potem w niedzielę Ślęża ponownie, ale tym razem jako część 31 km wybiegania. To był bardzo ważny trening, trzygodzinna wycieczka biegowa z Wojtkiem Franaszczukiem, jeszcze na niepełnej regeneracji. Ważny, bo była to moja pierwsza 30-tka w tym roku. Od Florencji praktycznie zaniechałem takich długich treningów, skupiając się bardziej na szybkości, a do półmaratów czy dziesiątek długie wybiegania rzędu 20-25 km były wystarczające. 30-tka okazała się bardzo udana, po 3 godzinach biegu byłem nadal rześki, co wskazywało, że organizm nie zapomniał swoich maratońskich lekcji z zeszłego roku.
Kolejny tydzień był bardzo mocny, z kilometrażem ponad 90 km (wyłączając niedzielne 31 km), w tym: znowu Ślęża, dwa biegi lekkie w tempie 4’20, Interwał 2x5km w tempie 3’49 i 3’45, czyli to czego nie byłem w stanie ukończyć przed Budapesztem, w sobotę kros 13 km w tempie 4’17 (rekord jednej z moich treningowych leśnych pętli), a w niedzielę trening pod superkompensację, czyli kilometrówki w tempie 3’25-3’30. O ile cały tydzień napawał optymizmem, to niedziela przyniosła rozczarowanie. Kilometrówki robiło mi się bardzo trudno, nogi były ciężkie i zakwaszone, udało mi się zachować założone tempo przez 6 interwałów, a potem odpuściłem dalszą część treningu, choć w planie miałem zrobić ich 9. Miałem zagwozdkę. Skąd ta nagła niemoc, skoro cały tydzień był niemal idealny. Mógł zawinić sobotni kros, ale to było tylko 13 km i nie wydawał się być aż tak wyczerpujący. Mogły zawinić buty, bo ze względu na deszczową pogodę i grząską bieżnię biegłem w S-labach z górską podeszwą i bardzo niskim dropem, w których biegam bardzo rzadko. Prawodopodobnie zawiniło jednak coś innego, coś bardzo banalnego. Otóż w sobotę wieczorem dzieci namówiły mnie na kilka gier sportowych na kinekcie. Trochę wirtualnego boksu, trochę nart, trochę skakania w siatkówkę plażową i te wszytkie niepozorne mięśnie, które przy bieganiu są mało angażowane, dostały nagle niespodziewany wycisk.
Ostatni tydzień to już luz. We wtorek lekki bieg z przebieżkami, po którym optymizm powrócił, a potem to już same świńskie truchty plus czwartkowe oznaczanie trasy z Grzesiem Krupą.
Założenia taktyczne
Bałem się tego maratonu i tych gór. Nie przerażał mnie sam dystans, nie przerażały mnie też same góry. Przerażało mnie 4 godziny ciągłego biegu, a konkretnie ta ostatnia czwarta godzina. Nigdy nie biegłem dłużej niż przez 3h 7min, czyli tyle co w maratońskim debiucie. Potem już zawsze było poniżej 3h, więc ta czwarta godzina była dla mnie terra incognita. Nie wiedziałem jak zachowa się mój organizm, ani czego mogę się wówczas spodziewać, a do tego ta czwarta godzina to miałabyć Ślęża szlakiem czerwonym, czyli coś, czym uczestnicy poprzednich edycji GPŚ-a zwykli straszyć swoje dzieci.
Kolejną niewiadomą było to ile dodatkowych kalorii będzie mnie tych 1300 m przewyższeń kosztować? Pytanie istotne, bo ten deficyt kalorii będzie trzeba na trasie uzupełnić. Przy standardowym maratonie, który biegnie się na pograniczu progu mleczanowego, przeciętny deficyt w moim przypadku wynosi około 800 kcal. Jeżeli się tych kalorii w ciągu biegu nie dostarczy w postaci żeli, bananów, izotoników, czy innych czekolad, to dochodzi do bolesnego spotkania z maratońską ścianą.
Tutaj ten deficyt z pewnością miał być dużo wyższy, a że spożyć i przyswoić tyle jadła w trakcie czterech godzin biegu raczej nie sposób, to pozostała opcja zredukowania tempa, tak by pozyskiwanie kalorii z tłuszczów było bardziej efektywne. Ostatecznie zdecydowałem pobiec ten maraton przy średnim tętnie HR160, czyli jakieś 5 uderzeń poniżej poziomu progu mleczanowego. Do tego 8 żeli energetycznych + woda na każdym punkcie. Z pomocą przyszedł mi również fakt, że moja Ania zdecydowała się na wolantariat w trakcie biegu. Własna osobista wolontariuszka na Rozdrożu Bialskim, jedynym punkcie gdzie mieliśmy przebiegać trzykrotnie, to było więcej niż mogłem sobie wymarzyć.
Analiza rywali
Na dzień przed zawodami na maraton zapisanych i opłaconych było 62 zawodników, w tym najmocniejsi: Jacek Sobas, Marcin Wróbel i Rafał Kot. O ile Jacek Sobas wydawał się być poza zasięgiem, o tyle z pozstałą dwójką, typowymi góralami, była szansa powalczyć. Gdyby to był płaski asfaltowy maraton, to rywalizacji tej bym się nie obawiał, ale był to maraton górski, co dawało im istotną przewagę. Tak czy owak, gdzieś w głębi, marzyło mi się pudło OPEN. Wśród rywali z gminy Sobótka najgroźniejsi wydawali się Marek Gandziarowski oraz Tomasz Niedźwiedź (który ostatecznie się nie zapisał), oboje w swojej karierze zdołali ukończyć Zimowy Górski Maraton Ślężański z czasem poniżej 4 godzin, a to oznaczało, iż lekceważyć ich nie należy.
W dniu zawodów dowiedziałem się, że na maraton przepisał się Mariusz Kupczak, przez co zarówno podium OPEN jak i zwycięstwo w gminie nagle się oddaliło.
Ostatecznie oprócz Mariusza na maraton przepisał się też Daniel Krasulak (top 10 wśród górali w Polsce według Ligi Dare2B), dopisał się również Maciej Otręba (Zwycięzca Chudego Wawrzyńca 80), zabrakło natomiast Rafała Kota, ale informacji to tych trzech zawodnikach nie znałem jeszcze w trakcie biegu.
Adam Palichleb
Tuż przed startem minuta ciszy ku upamiętnieniu Adama Palichleba. Był sobótczaninem, biegaczem i społecznikiem. Osobiście nie miałem okazji go poznać. W czasach, gdy on wygrywał klasyfikację gminną w Półmaratonie Ślężańskim, ja o bieganiu wiedziałem niewiele. Kiedyś jednak, gdy już temat biegania chodził mi po głowie, miałem okazję przeczytać tekst, napisany przez Antoniego Stankiewicza, zdaje się, że przy okazji pierwszego GPŚ-a. Antoni, z sobie typowym przerysowaniem, przedstawiał Adama Palichleba jako biegowego giganta. Jako osobę, która rozpoczynając treningi w wieku czterdziestu lat, osiągneła pułap 3 godzin w maratonie. Właśnie to zdanie było jednym z kamyczków, które poruszyły moją biegową lawinę. Skoro Adam Palichleb zaczął dopiero w wieku 40 lat i zaszedł tak daleko, to ja, a miałem wówczas 35 lat, teoretycznie mogę zajść jeszcze dalej.
Start
W pierwszej lini wystartowali Pavel Brydl, faworyt półmaratonu, Jacek Sobas i Mariusz Kupczak.
Sobótczanie Mariusz Kupczak, Piotrek Perkowski i Alek Łeżniak na starcie / fot. Jacek Bagiński
Start Górskiego Maratonu Ślężańskiego, Górskiego Półmaratonu Ślężańskiego oraz Ślężańskiej Dychy / fot. Jacek Bagiński
Na starcie zagadałem się z Arkiem Zubem i przez to utkwiłem trochę w tłumie na dalszych pozycjach. Nie był to wielki problem, bo zamierzałem zacząć spokojnie, ale też wyprzedzanie na dość wąskiej leśnej drodze kosztowało mnie troszkę gimnastyki. Po kilkuset metrach dogoniłem Wojtka Franaszczuka i już wiedziałem, że znalazłem odpowiednie towarzystwo do kontynuowania biegu. Wojtek, jak zdecydowana większość zawodników, biegł półmaraton. Obok nas biegł Maciek Ogrodnik, faworyt do wygrania gminnej klasyfikacji GPŚ-a. Mariusz Kupczak, ten sam, który jeszcze kilka chwil wcześniej mnie przestrzegał by tę pierwszą Ślężę zrobić bardzo spokojnie, rozpoczął dużo mocnej, podążając krok w krok za Jackiem Sobasem.
2 km trasy, na prowadzeniu maratonu Daniel Krasulak, za nim grupa pościgowa z Jackiem Sobasem / fot. Paweł Młyński
2 km trasy, grupa z Jackiem Sobasem (na drugiej pozycji wśród maratończyków) / fot. Paweł Młyński
2 km trasy, Marcin Wróbel na 4 pozycji wśród maratończyków, za nim grupa z miejscowymi półmaratończykami Maciejem Ogrodnikiem (330) i Wojtkiem Franaszczukiem / fot. Paweł Młyński
Tempo na tych pierwszych kilometrach miałem pomiędzy 4’10 a 5’30, biorąc pod uwagę, że było ciągle pod górę, to całkiem przyzwoite. Tętno oscylowało w granicach 160-165, czyli odrobinę więcej niż zakładałem, ale nie na tyle by panikować. Praktycznie od samego początku straciłem rachubę ilu maratończyków jest przede mną, przy trzech dystansach startujących jednocześnie i bez biegu w samym czubie połapać się było nie sposób. Biegłem więc swoje, na ściganie się przyjdzie czas później.
Po trzecim kilometrze wbiegamy na Rozdroże Bialskie, gdzie stoi moja ulubiona wolontariuszka. Dobrze, dotarła na miejsce, więc będę miał swoje żele. Póki co biegłem zupełnie na lekko, ledwo z jednym żelem w kieszeni. Za Rozdrożem Bialskim niebieski szlak wchodzi w las i jest mocno pod górę, ponad 200 m przewyższenia na jednym kilometrze. Tutaj idę, tak jak na treningu. Bieg w moim przypadku się na tym odcinku nie opłaca. Tempo podejścia wychodzi niecałe 12’, jeszcze kilkaset metrów, żel zjedzony i jesteśmy na szczycie. Tam kubek wody na punkcie żywnościowym i dalej w drogę.
Mariusz z czołówką już na podejściu zniknął mi z oczu. Wojtek Franaszczuk odrobinę się oddalił, ale wciąż blisko. Dobry znak, tempo mam porównywalne z czołowymi półmaratończykami w gminie.
Zbieg niebieskim szlakiem przez Skalną Perć, prawdopodobnie najpięknieszy fragment Masywu Ślęży, nie ma jednak czasu podziwiać widoków. Łatwo tu pomylić trasę wśród tych głazów, a i kroki trzeba stawiać z głową. Zbliżając się do jednej ze skałek, widzę grubą poziomą gałąź, stworzoną do tego by się na niej wspomóc. Łapię ją z automatu obiema rękami, odrywam obie nogi od podłoża i próbuję przelecieć nad kamieniem. Kiedy jednak jestem już po drugiej stronie i widzę jak daleko mam do ziemi, decyduję jednak nie puszczać owej gałęzi, i zgodnie z zasadą wahadła wracam to punktu wyjścia. Krzyczę w ostatniej chwili do tych, którzy biegną za mną, a oni jakimś cudem wymijają mnie. Kończy się na salwach śmiechu i sugestiach jakobym miał pomylić dyscypliny sportu. Chwilę później znów gonimy na złamanie karku. Ktoś z przodu pomylił trasę, a całe nasze stado pobiegło za nim. Przeciskamy się przez chaszcze, gałęzie i inne błota, jest, udało się odnaleść ścieżkę. Kilka sekund pewnie straciliśmy, ale chyba nie aż tak dużo. Doganiam Wojtka Franaszczuka. Biegnę tuż przy nim przez jakiś czas. Wojtek krzyczy: „Radek to ty?”. Tak to ja, odpowiadam. Wojtek wpadł już w biegowy trans i świat zewnętrzny dociera do niego jedynie w ogólnym zarysie. Końcówka zbiegu, źle stawiam stopę i… w ułamku sekundy widzę jak moneta rzucona przez los obraca się w powietrzu… orzełek – skręcenie, reszka – nie… wypada reszka. Biegnę dalej.
Kończy się zbieg, maraton na prawo, półmaraton na lewo. Okazuje się, że cała grupa, z którą biegłem, skręca w lewo, a ja nagle zostaje na trasie zupełnie sam. Nawet żadnego dziesięciokilometrowca nie ma wokół. Biegnę w dół drogą Piotra Włosta. Znam ją dość dobrze. Nie jest idealna do zbiegania, ale i tak lepsza niż to co będzie niżej. Siódmy kilometr biegnę w tempie 4’06, to jeszcze nie jest optymalne tempo, ale chcę troszkę uspokoić tętno oraz by nadwyrężona stopa doszła w pełni do siebie. Na Rozdrożu Bialskim dostaję od Ani pas biodrowy z 4 żelami i wodą. Nakładam go i o dziwo biegnie mi się lepiej. Kolka, która zaczynała się pojawiać na zbiegu, znika jak ręką odjął. Kolejny kilometr wychodzi już 3’36. Biegnę sam, nikogo przede mną, nikogo za mną. Będę musiał przywyknąć to tego widoku dzisiaj, tak będzie już niemal do końca. Kolejne kilometry zbiegu wychodzą między 4’01 a 3’48. Średnie tętno spada poniżej 160.
W okolicach 9 km dogania mnie ktoś. Rzut oka na numer, zielony. Mówię do niego by cisnął, bo już niedaleko do mety, a na mnie niech nie patrzy, bo ja biegnę maraton. Chwilę biegnie jeszcze ze mną a potem zaczyna swój finisz.
9 km trasy, Dyrektor Biegu Grzesiu Krupa w roli pilota, za nim lider maratonu Daniel Krasulak / fot. Paweł Młyński
9 km trasy, Jacek Sobas i Mariusz Kupczak na drugiej i trzeciej pozycji, ze stratą do lidera około 30″ / fot. Paweł Młyński
9 km trasy, Tadeusz Sitek (418) na trzecim miejscu w Ślężańskiej Dyszcze, za nim Marcin Wróbel na 4 pozycji wśród maratończyków ze stratą do lidera około 1’30” / fot. Paweł Młyński
9 km trasy, Radek Puchała (autor relacji) na 5 pozycji ze stratą do lidera około 3’30”, za nim Marcin Atłachowicz (408) na 5 pozycji w biegu na 10.2 km / fot. Paweł Młyński
9 km trasy, Sebastian Michalski na 6 pozycji maratonu, ze stratą do lidera około 6′ / fot. Paweł Młyński
Zbliżam się „Pod Wieżycę”, tam gdzie jest meta dla dziesiątki i punkt odżywczy dla nas. Planowałem, że na tym odcinku zjem dwa żele, kolejne dwa przełożę do kieszeni, wypije wodę, zostawię pas biodrowy na punkcie i pobiegnę dalej na lekko. Zdecydowałem jednak biec dalej z pasem. Pić mi się prawie w ogóle nie chciało, żel wmusiłem w siebie ledwie jeden, a do tego ten pas biodrowy na zbiegach stabilizował podbrzusze. Jakby co to zawsze mogę go zostawić jak zbiegnę z Gozdnicy.
10.2 km trasy, wolontariusz Adam Michalski wskazuje trasę maratończykom / fot. Paweł Młyński
10.2 km trasy, wolontariuszki oczekujące na zawodników na mecie Ślężańskiej Dychy / fot. Jacek Bagiński
Przebiegam przez metę dziesiątki. Czas w okolicach 58 min. Adam Michalski kieruje mnie od razu na dalszą część trasy. Łapię kilka słów spikera. Mówi coś o trzecim miejscu, ale nie jestem pewien czy dobrze słyszałem. Czyżby przede mną tylko Maniek z Sobasem? Nie wydaje mi się. Z tego zamieszania mijam punkt żywnościowy i biegnę dalej. Za chwilkę widzę przed sobą biegnącego zawodnika. Poznaję charakterystyczną sylwetkę, to Tadeusz Sitek. Mijam go, ma zielony numer. Acha, jeszcze chwilę temu biegł dziesiątkę, a teraz sobie truchta w najlepsze. Biegnę wokół Gozdnicy, trasa znajoma z Biegu Niezłomnych. Tętno już się uspokoiło, rozpoczyna się ta bardziej płaska część maratonu, więc czas zacząć gonić uciekinierów. Po okrążeniu Gozdnicy znowu powrót w okolice schroniska. Tam przy nawrotce na amfiteatr wolontariusz krzyczy, że mam 3 i pół minuty straty do Sobasa. Pytam go ilu przede mną mówi, że czterech, ale czwarty gdzieś tam pobiegł. Acha, czyli jestem piąty, 3’30″ straty do Sobasa, choć mnie bardziej interesuje ile mam straty do Mańka, ale tego już nie zdążyłem ustalić. Nie byłbym pocieszony gdybym wiedział, że moja strata do Mariusza jest identyczna. Może lepiej, że nie wiedziałem.
Zbiegam w dół przez amfiteatr, potem znowu znajomy podbieg z Biegu Niezłomnych, a dalej czarny szlak. Tam mógłym biec nawet po omacku. Staram się trzymać równe, dynamiczne tempo. Międzyczasy wychodzą zazwyczaj 4’25 na płaskim lub 4’45 jak jest więcej pod górę. Dobrze, choć liczyłem, że będę tutaj trochę szybszy.
Kilometry mijają, biegnę ciągle przez las, w samotności. Na treningach w ogóle mi to nie przeszkadza, ale teraz marzę by dostrzec choćby skrawek koszulki przeciwnika gdzieś w oddali. Wtedy ten pojedynek nabrałby bardziej rzeczywistego charakteru, a tak jest jakiś taki wirtualny. Ktoś tam z przodu biegnie przede mną, ktoś jest za mną, ale nikt nikogo nie widzi. Czy nadrabiam czy tracę, któż to wie. Ciężko się zmobilizować by przyspieszyć kiedy nie ma zająca, choć doskonale wiem, że jeżeli mam moją stratę nadrobić, to właśnie teraz, na tym odcinku.
Ktoś krzyczy coś z góry, chyba moje imię. Co, kibic jakiś? Tutaj, w środku lasu? To pan Henryk Załęski był na grzybach w okolicy. Grzyby grzybami, ale akurat jemu widok biegnącego maratończyka nigdy nie będzie obojętny.
Mijam kapliczkę na drzewie, znajomą, przy drodze do Sadów. Teraz będzie podbieg i punkt żywnościowy. Na punkcie sąsiad, Kamil Bąkowski. Zatrzymuję się na kubek wody i ćwiartkę pomarańczy. Kamil mówi, że trzech jest przede mną, 2 i pół minuty straty do ostatniego. A więc nadrobiłem minutę. Niezbyt wiele, ale to zawsze jakaś motywacja, której tak mi brakowało. Tak jakbym przyspieszył. Biegnę przez Kwarcową Górę. Kolejna płaska, równa, znajoma droga. Tempo w okolicach 4’45, a na podbiegach 5’30, tętno równe, stabilne, około 160.
22 km, kolejne rozdroże z wolontariuszem, krzyczy mi, że mam 2 minuty straty. Dobrze, ktokolwiek biegnie przede mną to słabnie. Już czuję jego krew. Biegnę swoje, nie zwalniam.
24 km, ponownie Rozdroże Bialskie, oddaję Ani mój pas biodrowy, a dostaje od niej nowy, taki minimalistyczny z czterema żelami i wodą. Pytam Ani czy daleko do Mańka. Mówi, że daleko. Co? Nie taka miała być odpowiedź. Dwie minuty to wcale nie jest daleko. Biegnę dalej. Krzyczy jeszcze w oddali, że jestem piąty. Uświadamiam sobie, że chyba zadałem złe pytanie. Przecież ten czwarty przede mną to wcale nie musi być Mariusz.
24 km trasy, lider maratonu Jacek Sobas / fot. Gosia Mazur
24 km trasy, Daniel Krasulak i Mariusz Kupczak, druga i trzecia pozycja, ze stratą około 2′ do lidera / fot. Gosia Mazur
24 km trasy, Marcin Wróbel, 4 pozycja ze stratą około 4′ do lidera / fot. Gosia Mazur
24 km trasy, Radek Puchała, 5 pozycja ze stratą około 6′ do lidera / fot. Gosia Mazur
Kolejne dwa kilometry są płaskie, równa droga, taka jak lubię, od razu tempo wzrasta do 4’20. Kolejne rozdroże, tutaj czarny niedźwiedź odbija w górę na Skalną. Według mapy tędy miała prowadzić trasa, ale oznaczenia wyraźnie wskazują by biec dalej prosto. Biegnę według oznaczeń. Czyżby Grzesiu Krupa w ostatniej chwili zmienił trasę i biegniemy prosto na Tąpadłą? Bardzo bym go polubił za taki prezent, ale wietrzę tu jakiś podstęp. Oznaczenia są tu dość gęste, więc nie mam wątpliwości, że dobrze biegnę. Dobiegam do wolontariusza, który wskazuje by biec w lewo, schodami pod górę. Wiedziałem! Grzesiu by nie odpuścił okazji by się nad nami poznęcać. Będzie trzeba zaliczyć tą Skalną, tylko nie tą drogą, którą pierwotnie miałem na myśli.
Na schodach idę. Spokojnie, wiem, że dopóki nie wejdę na samą górę, nie ma sensu się szarpać. To już 26 kilometr, jeszcze dużo przede mną. W pewnym momencie, już prawie na samej górze, gubię drogę. Przedzieram się wśród gałęzi, liści i czarnych ślężańskich gabr. Idę trochę na wyczucie, ale w końcu oznaczenia trasy pojawiają się znowu. Na szczycie Skalnej znajoma ścieżka i zbieg. Na tym akurat trenowałem kilka razy, więc mogę tu zbiegać odważniej. Ale też nogi już nie te by rumakować. Międzyczas na 27 km, czyli podejście i kawałek zbiegu wychodzi 12’43, sam zbieg w tempie 6’15, czyli niewiele wolniej niż na treningu. Na trasie jest dużo turystów. Jedni kibicują, inni spoglądają z zaciekawieniem, bądź odrobiną dezaprobaty.
Za zbiegiem znowu wypłaszczenie i prosta droga na Tąpadłą. Na drodze zwalone drzewo, a zaraz za nim ktoś ubrany na sportowo w czerwonej koszulce, próbuje sobie rozmasować mięśnie łydek. Skurcze, widok dość powszechny na trasach maratońskich, jak się okazuje również wśród najlepszych. A więc to Ciebie goniłem tyle czasu. Przebiegam obok niego. To Daniel Krasulak. Stoi, próbuje rozciągnąć pokurczone mięśnie. Na jego twarzy widać rozczarowanie. Jedno z rodzaju tych kiedy czegoś bardzo chcesz, ale mnie masz na to żadnego wpływu. Pytam go „czy wszystko ok?” Odpowiada, że tak i życzy mi udanej zabawy. A więc jestem już czwarty. Maniek, szykuj się, idę po Ciebie.
Jak się później okazało, to nie Daniela Krasulaka goniłem cały ten czas, a Marcina Wróbla. Jeżeli wierzyć Garminowi to przed schodami miałem do niego już tylko 1’30” straty, ale na schodach znowu mi uciekł. Gdyby ta strata była odrobinę mniejsza, na tyle, bym dostrzegł w oddali jego sylwetkę, może losy tego maratonu potoczyłyby się nieco inaczej.
Zbiegam na Przełęcz Tąpadłą. Wszędzie tłumy turystów, jak to w weekend, ale maratończyków jakoś nie widać. Przebiegam przez drogę i słyszę głośny doping z punktu żywnościowego. Aż chce się przyspieszyć. Bieganie u siebie ma niewątpliwą zaletę pod tym względem. Z daleka widać jaskrawo czerwone włosy, to nie może być nikt inny niż Monika Jackowicz. Krzyczą mi z daleka, że mam 5 minut straty do Sobasa. Co oni wszyscy mają z tym Sobasem? Mnie intersuje ile mam straty do trzeciego, a nie do pierwszego. Jakoś od początku biegu mój umysł nie dopuszczał możlowości, że liderem mógłby być ktoś inny. Na punkcie zatrzymuję się i uzupełniam moją tubkę z wodą. W pierwszej części biegu mało piłem i teraz organizm dopomina się wody podwójnie. 250 ml od Ani zniknęło w przeciągu kilku kilometrów. Przemiła wolontariuszka wlewa mi dwa pełne kubki. Monika mówi, że mam 2 minuty straty do Mariusza i wygania mnie z punktu, bo piąty już pojawił się na horyzoncie. 2 minuty? Dwa razy mi nie trzeba powtarzać.
Biegnę dalej. Za chwilę zaczyna się ponad 100 metrowy podbieg pod Radunię. Kolejny odcinek na którym w założeniu pozwalałem sobie na marsz. Dopóki podbieg jest w miarę łagodny to biegnę. W pewnym momencie tracę z oczu oznaczenia trasy, a że droga prowadzi ciągle pod górę, to nie jestem pewnien czy nie wbiegnę aby na samą Radunię. Tego rejonu nie znam na tyle dobrze by biec na pamięć, więc wypatruję wstążek. Są, a więc wszystko dobrze. Pod koniec podbiegu łapię kątem oka zieloną koszulkę KB Sobótka. Jest i Maniuś, za chwilę mi znika, bo jest już na samej górze, ale to mi wystarcza, już mi nie ucieknie. Na ten widok czekałem przez ostatnie dwie godziny.
Na wypłaszczeniu wokół Raduni, to jest 31 km trasy, znowu widzę Mariusza. Biegnie chwiejnie, przechyla się na boki. Moje tempo 4’25 jest zdecydowanie szybsze i jest kwestią około minuty nim go dogonię. Nie daję się zwieść jego pozornemu kryzysowi. Zbyt dobrze go znam, by nie wiedzieć, że ma niesamowite zdolności do regeneracji w biegu. Jak złapie drugi oddech, to na Ślęży mi znowu ucieknie. Mam niecałą minutę by wymyśleć coś, co zniechęci go do pościgu za mną. W mojej głowie, na prędce, układam perfidny, szelmowski plan. Bardzo Mańka lubię i szanuję, często biegamy drużynowo i wspieramy się, ale tutaj, na naszym Ślężańskim podwórku, gdzie walka dodatkowo toczy się o III miejsce OPEN, nie ma miejsca na sentymenty.
Gdy dobiegam do Mariusza, włączam moją bardziej dynamiczną wersję biegu i wkładając w głos największą dawkę energii, krzyczę do niego: „Maniek, dawaj! Gonimy Sobasa! Mamy tylko 5 minut straty, a on już słabnie.” Nie, nie zamierzałem gonić Jacka Sobasa. To tylko teatr. Mariusz na to, z wielkim cierpieniem w głosie, mówi, że przepuklina mu wyszła, że jelita się poprzewracały i nie wie czy w ogóle skończy. Po chwili dodaje: „Radziu, goń sam tego Sobasa.”
Aż mi się głupio zrobiło. Ja sobie jaja robię, a tu człowiek naprawdę cierpi. Żeby uciszyć wyrzuty sumienia proponuje Mańkowi żelka, ale na jego jelita żel raczej mu nie pomoże.
Chwilę później mijam punkt kontrolny pomiaru czasu i z powrotem na Tąpadłą. Zbieg z Raduni robię dość szybko, by zyskać bezpieczną przewagę. Przepuklina przepukliną, ale to w końcu Maniek, kto go tam wie, do czego jeszcze jest zdolny.
Międzyczasy czołówki maratończyków na punkcie kontrolnym 32 km:
Lp | Nazwisko | Imię | Miasto | Drużyna | 32 km |
---|---|---|---|---|---|
1 | SOBAS | Jacek | Kędzierzyn-koźle | #sobasteam #wrocławskieiten Ks `koziołek` Kędzierzyn-koźle | 02:45:08 |
2 | WRÓBEL | Marcin | Wrocław | Im-motion.pl Team | 02:47:35 |
3 | PUCHAŁA | Radosław | Sobótka | Kb Sobótka | 02:50:58 |
4 | KUPCZAK | Mariusz | Rogów Sobócki | Kb Sobótka | 02:51:09 |
5 | OTRĘBA | Maciej | Wrocłaaw | Triathlon Club Wroclaw | 02:59:02 |
6 | JANIK | Paulina | Jelenia Góra | Karkonosz Running Team Szklarska Poręba | 03:09:07 |
7 | GANDZIAROWSKI | Marek | Sobótka | Wataha Sobótka | 03:10:57 |
8 | BONDARA | Sylwia | Warszawa | Alpin Sport Team Jacekbiega Running Team | 03:13:17 |
Dobiegam znowu do punktu na Tąpadłej, ponownie postój na tankowanie wody, którą teraz pochłaniam w coraz większych ilościach. W ciągu tych kilku sekund mówię wolontariuszom, że Mariusz ma problem z przepukliną i gdyby się za chwilę nie pojawił, by poszli go ratować. Na punkcie jest pani z pogotowia i przysłuchuje się temu co mówię.
Ruszam dalej, za jakieś 2 kilometry zacznie się podbieg na Ślężę. Z przodu nikogo, z tyłu też czysto. III miejsce OPEN mnie satysakcjonuje, tym bardziej, że nie ma kogo gonić z przodu. Powoli instynkt łowcy zmienia się w instynkt przetrwania.
Podejście czerwonym już nie biegnę. Spokojnie, ale pewnie, idę do góry. Powoli odczuwam drobne skurcze w mięśniach czworogłowych. Nie są na tyle mocne by utrudniały marsz pod górę, ale obserwuję je z ciekawością, bo spotyka mnie to pierwszy raz w życiu. Podejście się dłuży. Już chcę być na Ślęży, a wciąż jeszcze daleko. Nikogo przede mną, nikogo za mną, jedynie turystów mijam okazjonalnie. Patrzą z ciekawością na zajechanego gościa, który szybkim krokim idzie pod górę, zgięty w pół i podpierający swoje uda rękoma. Wreszcie wierzchołek, udało się. Na samej górze znowu biegnę, ale powoli. Na szczycie mnóstwo ludzi, ale żadnego zawodnika. Widzę punkt żywnościowy na środku polany i dobiegam do niego. Wolontariusze siedzą i wydają się być zdziwieni moją obecnością. Na stoliku stoją trzy kubki z wodą. Podchodzę do nich i niczym koneser mocnych trunków wypijam trzy setki, jedną po drugiej. Spoglądam jeszcze raz na wolontariusza, wskazuje mi którędy zbiegać, więc biegnę. Teraz już tylko w dół do mety.
Na zbiegu próbuję rozwinąć taką samą prędkość jak na treningu, ale okazuje się to dużo trudniejsze. Nogi są już ciężkie, skurcze pojawiają się coraz częściej. Droga jest kamienista i nierówna. Im szybciej biegnę, tym częściej się potykam i kilkukrotnie muszę wyhamowywać. Biegnę dalej mimo to. W pewnym momencie potykam się ponownie. Lecę w powietrzu, szykuję się by wyhamować i czuję jak łapie mnie skurcz w obu łydkach jednocześnie. Nie wiem czy skurcz złapał mnie jeszcze w powietrzu, czy też przy zetknięciu z podłożem, ale jakimś cudem ląduję na kamienistej drodze, niczym Adam Małysz bijąc rekord skoczni, choć bez telemarku. Zwalniam. Nie ma sensu aż tak ryzykować, skoro nogi już takie niepewne. Za „Panną z Rybą” droga już jest lepsza, potem zbieg do czarnego szlaku. Jestem coraz bliżej mety. Na czarnym szlaku znowu czuję się pewnie. Przyspieszam. To jest najszybszy fragment Biegu Niezłomnych, mój ulubiony, tak więc i tym razem biegnę tak jakby to była dycha. Na 41 km udaję się osiągnąć tempo 3’50. Już prawie meta, widzę z daleka zabudowania, chcę jeszcze przyspieszyć. Trochę to bez sensu, bo ani nikogo przede mną, a po ostatnim kilometrze, z pewnością nikogo za mną. Idę w trupa mimo to. Nie odczułbym pełnej satysakcji z biegu, gdybym nie przycisnął na finiszu. Inna sprawa, że mój czas będzie rekordem trasy KB Sobótka, więc przyzwoitość wymaga by jeszcze dodać na koniec coś od siebie.
Na ostatnich dwustu metrach przed metą organizm się buntuje. Kolka, moja stara znajoma z maratońskich tras, przypomina o sobie dosadnie i poniewiera mną brutalnie. Na metę dobiegam już wolniej, z grymasem na twarzy. Jest III miejsce OPEN. Udało się. Ktoś podaje mi medal. Gdy zatrzymuję się, czuję, że jestem osłabiony i muszę się o coś oprzeć. Znajduje wzrokiem metalowy słup od latarni i siadam operając się o niego plecami. Oddech mam wciaż przyspieszony. Muszę wygladać kiepsko, bo wybucha mała panika wśród wolontariuszy. Wszyscy chcą mi pomóc, a ja zwyczajnie potrzebuję kilku minut by posiedzieć przy tym słupie. Nie stało się nic nadzwyczajnego, nic czego bym wczęsniej nie doświadczył. Ot przeszarżowałem odrobinę w końcówce. Zauważam mikrofon koło mojej twarzy. Acha, spiker, Maciek Głowacki, zadał mi pytanie i oczekuje odpowiedzi. Nie słyszałem pytania i nie bardzo jestem w stanie powiedzieć coś z sensem, więc tylko mówię: „Za dziesięć minut”. Przychodzi kolejna osoba i pyta mnie, jak mi pomóc. Proszę o wodę. Nawet nie tyle, żebym był jakoś skrajnie odwodniony, bardziej by zająć czymś wolontariuszy. Mniej się o mnie martwią, jak dostają jasne i proste komunikaty. Dostaję wodę, powoli dochodzę do siebie. Zjawia się Antoni i jeszcze kilka osbób z KB Sobótka. Gratulują mi wyniku. Opowiadam im co wydarzyło się z Mańkiem. Jak jestem już z powrotem w formie, jest rozmowa z Maćkiem Głowackim. Potem wywiad do reportażu Krzysia Tatrockiego. Po reakcji otoczenia czuję, że udało mi się zrobić naprawdę dobry wynik. III miejsce OPEN sobótczanina, w biegu rozgrywanym w Sobótce, do tej pory chyba jeszcze nikomu się nie udało. Najwyżej to chyba Krystian Ogły był czwarty w Sobótczańskiej Dziesiąctce. No i Maniek piąty w Biegu Niezłomnych. Do tego był to jeszcze dość trudny, żeby nie powiedzieć prestiżowy, bieg.
Ostatecznie uzyskałem czas 3:53:48, czyli jakieś sześć minut szybciej od planu minimum. Ze stratą 4’39” do zwycięskiego Jacka Sobasa i 4’11” do drugiego Marcina Wróbla.
W gminie jestem pierwszy, drugi Mariusz, który dobiega na piątej pozycji OPEN, osiem minut po mnie. Trzeci jest Marek Gandziarowski z czasem 4:29:28.
Dekoracja najlepszych maratończyków gminy Sobótka / fot. Jacek Bagiński
Główni organizatorzy Górskiego Maratonu Ślężańskiego, od lewej: Ewa Palichleb, Przemek Palichleb, Grzegorz Krupa, Antoni Stankiewicz / fot. Jacek Bagiński
Wyniki najlepszej dziesiątki maratończyków OPEN:
Lp | Nazwisko | Imię | Miasto | Drużyna | Czas |
---|---|---|---|---|---|
1 | SOBAS | Jacek | Kędzierzyn-koźle | #sobasteam #wrocławskieiten Ks `koziołek` Kędzierzyn-koźle | 03:49:09 |
2 | WRÓBEL | Marcin | Wrocław | Im-motion.pl Team | 03:49:37 |
3 | PUCHAŁA | Radosław | Sobótka | Kb Sobótka | 03:53:48 |
4 | OTRĘBA | Maciej | Wrocłaaw | Triathlon Club Wroclaw | 03:59:59 |
5 | KUPCZAK | Mariusz | Rogów Sobócki | Kb Sobótka | 04:01:54 |
6 | JANIK | Paulina | Jelenia Góra | Karkonosz Running Team Szklarska Poręba | 04:18:43 |
7 | BONDARA | Sylwia | Warszawa | Alpin Sport Team Jacekbiega Running Team | 04:20:40 |
8 | GANDZIAROWSKI | Marek | Sobótka | Wataha Sobótka | 04:29:28 |
9 | FURMAN | Sławomir | Szczepanów | Akb Esemas | 04:30:58 |
10 | LEWICKI | Filip | Jelcz-laskowice | Kb Harcownik Jelcz-laskowice | 04:37:27 |
Autor relacji: Radek Puchała
Autorzy fotografii: Jacek Bagiński, Paweł Młyński, Gosia Mazur