NASZE BIEGI

Letnie słońce na koniec zimy – relacja Radka Puchały z 12. PANAS Półmaratonu Ślężańskiego

Jest pochmurny marcowy poranek. Budzę się, wyglądam za okno, po wczorajszym słońcu nie ma już śladu. Jako jeden z nielicznych z klubu nie mam chyba kaca po wczorajszych zawodach.

Ania chodzi po domu w buńczucznym nastroju i ubliża losowi, że akurat w ten jeden dzień musiał zesłać nad trasę tak silne słońce. Grzesiu Krupa na Facebooku utyskuje, że na poprawę nastroju potrzebował solidnego „klina” i zrobił już z rana Ślężę, Radunię, a potem jeszcze raz Ślężę. Ania Bagińska też w nie lepszym humorze organizuje ad hoc poranną przebieżkę regeneracyjną i podjudza wszystkich, by zrobić Nocny w 1:48:30. Przemek Żmojdzian mentalnie wciąż jeszcze na trasie walczy z odwodnieniem, bo nawet malowanym krasnoludom próbuje wydrzeć kroplę złocistego trunku.

Podobne uczucia towarzyszą niemal każdemu, kto wczoraj liczył na coś więcej, niż tylko „zaliczenie” kolejnego Półmaratonu Ślężańskiego.

Jedynym wyjątkiem wydaje się Michał Mazur, który tworzy filmy, gdzie po czterech godzinach Drużyna Pierścienia z wielkim heroizmem wkracza na metę z flagą i napisem „koniec biegu”:

To jednak już historia, a kac to psikusy, które umysł płata biegaczom. W istocie jako klub pobiegliśmy rewelacyjnie. Po raz pierwszy w historii naszego półmaratonu jako drużyna zajęliśmy IV miejsce. 4 na 77 sklasyfikowanych zespołów.

Coś w tym jest, że największe sukcesy święcimy wtedy, gdy z nieba leje się skwar, a ludzie na trasie padają jak muchy. Podobnie było na 33. Maratonie Wrocławskim, najgorętszym w historii wrocławskich maratonów, tam drużynowo byliśmy na pudle.

Wróćmy jednak do początku.

Dzień wcześniej, jeszcze przed startem, to ja miałem kaca. Spoglądając na zapis niemal każdego treningu, wciąż tylko liczyłem jak wiele brakuje mi do formy sprzed roku. Patrząc na wagę, zastanawiałem się, skąd się wzięły te dodatkowe dwa kilogramy. Nawet idąc po schodach, czekałem, kiedy w końcu minie ten ból w udach, który się pojawił, gdy w objawie desperacji zwiększyłem kilometraż i dołożyłem trening interwałowy, by reanimować utraconą szybkość. Ból nie zniknął do samego startu, a pomimo kilku optymistycznych przesłanek w ostatnim tygodniu, została głównie niepewność. Na dodatek coś się zmieniło w mojej technice biegu. Wzrosła kadencja, skrócił się krok. Było inaczej, a ja nie wiedziałem, co o tym sądzić.

Na sobóckim rynku pogoda wydaje się wymarzona. Słoneczko przyjemnie przygrzewa, tak że nawet o dziesiątej rano na rozgrzewkę można śmiało wyjść bez kurtki. Podskórnie czuję, że w pewnym momencie na trasie zrobi się gorąco, ale teraz jest idealnie.

Truchtamy z Anią ul. Św. Jakuba. Jest tylko lekko pod górę, a moje uda wydają się takie ciężkie. Zdrowy rozsądek dochodzi do głosu: 

W tym roku bez szaleństw. Początek spokojnie, wykorzystaj szybszą kadencję na podbiegach, w niej jedyna nadzieja. Byle się nie spalić jak w zeszłym roku. O życiówce nawet nie myśl. Nie ta forma i nie ta trasa.

Dwa kilometry truchtu niewiele pomogło na ciężkie nogi. Wracam w okolice startu. Zbieramy się do grupowego zdjęcia. Słońce pali już na tyle mocno, że chowam się w cieniu. Doświadczenie z upalnych maratońskich tras już od dwóch dni podpowiadało mi, by się nawadniać. Jeżeli choć jeden z nadprogramowych kilogramów to woda, to nie będzie źle.

Na 20 minut przed startem wyciskam żel i popijam go. Ręka mi się klei, a nawet nie mam w czym jej umyć, bo do picia jest tylko izotonik. Michał Mazur dopada mnie jeszcze i nagabuje na wspólne zdjęcie. Żartuje sobie ze mnie, że już jestem na piątym kilometrze trasy, a mnie po prostu wpienia klejąca się dłoń.

Zostawiam niepocieszonego Michała i idę do Urzędu Miasta…

…pytam o umywalkę. Jedna z pań pokazuje mi drzwi do toalety… jeden problem z głowy.

Na starcie w tym roku wyjątkowo luźno. Grupka Kenijczyków ustawiła się kilka metrów przed linią startu, a pozostali karnie za nimi. Nikt się nie rozpycha, tłum nie napiera. Pełna kultura.

Tuż przy mnie Wojtek Franaszczuk zdradza swoją strategię, że będzie biegł cały czas za mną. Maniuś Kupczak spokojny jak nigdy. Gdzieś tam w tłumie jest Przemek Górak, od zeszłego roku Sobótczanin, który tak pięknie się nam przedstawił na Zimowym Górskim Maratonie Ślężańskim. Do tego Gandzia, cały w czerni, ze zmyślnym suwaczkiem, którym w razie upału odesłani swój nagi tors.

Proch w napoleońskiej armacie przy takiej pogodzie zamoknąć nie miał prawa, więc strzał XIX-wiecznego startera zabrzmiał dostojnie.

Ruszyliśmy.

Maniuś agresywnie wszedł w pierwszy wiraż, ja kilka kroków za nim. Podbieg przy Św. Jakuba dość szybko wyselekcjonował czołówkę. Na przodzie Kenijczycy, chwilę za nimi grupka z Andrzejem Witkiem, Grześkiem Gronostajem i Kenijkami, w trzeciej grupie rozpoznaję sylwetkę Pawła Pelca, w czwartej biegnę ja, obok mnie Katsiaryna Ptashuk, pół kroku za mną Wojtek Franaszczuk, a dalej już cały peleton.

Czołówka półmaratonu na pierwszym kilometrze, fot. Foto Video Sobótka

Peleton półmaratonu na pierwszym kilometrze, fot. Foto Video Sobótka

Podbieg pod Strzegomiany powoduje kolejne przetasowania. Ktoś klepie mnie w ramię i ucieka do przodu. To Marcin Wróbel, ten, którego dwa lata z rzędu goniłem na Górskim Maratonie Ślężańskim. To klepnięcie to zaproszenie do bezpośredniej rywalizacji, na którą Marcin najwyraźniej ma ochotę. Nie podejmuję wyzwania. Zbyt szybkie ma tempo na tym podbiegu. Chłodna głowa to dzisiaj moja jedyna nadzieja.

Podbieg do Strzegomian, fot. Paweł Młyński

Pierwsze kilometry biegnę nieco wolniej niż przed rokiem. Nogi są wciąż ciężkie, a ja się łudzę, że jak się rozgrzeją, to będzie lepiej. Na zbiegu w Strzegomianach pozwalam sobie przyspieszyć, tempo kolejnych kilometrów wychodzi 3’32, 3’34.

Wojtek Franaszczuk wciąż biegnie tuż za mną.

– Czwarty kilometr, jest dobrze – krzyczy w pewnym momencie, jakby nie chciał, bym o nim zapomniał. Nie odwracam się do tyłu, krzyczę tylko gdzieś w górę:

– Maniuś, jesteś tam?

Nikt nie odpowiada.

– Maniuś został gdzieś z tyłu – mówi Wojtek.

A więc zostało nas tylko dwóch – myślę, nie wiedząc, że gdzieś tam przede mną znajduje się Przemek Górak, który w przypływie adrenaliny pierwszy kilometr biegł z Kenijczykami.

Piąty kilometr mijam jakieś piętnaście sekund wolniej niż przed rokiem, ale wtedy forsowałem tempo, tym razem każdy podbieg atakuję ostrożnie, zwiększam kadencję, skracam krok, i wciąż się zastanawiam, co z tego wyniknie.

Słońce pali coraz mocniej. Przy wodopoju w Sulistrowicach pierwszy kubek z izotonikiem wlewam w siebie, drugi kubek z wodą wylewam za kołnierz. Chłód wody spływającej po plecach i wilgotna koszulka sprawiają, że czuję się, jakby było lato.

Na punkcie doping Barbary Stankiewicz wyraźnie zdziwionej, że jestem tak wcześnie. Kibice przy trasie dopisali, często słyszę swoje imię, a chwilę później imię Wojtka.

Więc wciąż trzyma się mi na plecach.

Podbieg na Przełęcz Tąpadła pokonuję w identycznym tempie jak rok temu. Z tym że wówczas byłem wyprzedzany, a w tym roku to ja wyprzedzam innych. Gdzieś w połowie doganiamy Kenijkę Cheruiyot Emily Jemutai. Męczy się straszliwie. Pracuje rękami na boki, jakby płynęła, nogi zawija na zewnątrz i ledwo jest w stanie je unieść, sprawia wrażenie, jakby lada chwila miała paść i już nie wstać.

Wyprzedzamy ją z Wojtkiem. Jak się później okazuje, wcale nie z Wojtkiem, a z innym biegaczem w żółtej koszulce, którego ja biorę za Wojtka. Trzyma się mnie aż do samej przełęczy, dopiero pod sam koniec zostaje w tyle. W międzyczasie wyprzedzam Przemka Góraka, czego nawet nie jestem świadomy.

Na dziesiątym kilometrze wciąż jestem piętnaście sekund wolniej niż przed rokiem. Tym razem jednak pojawia się optymizm. Ciężkie nogi wytrzymały Tąpadłą, to może wytrzymają do końca.

Zbiegam też inaczej. Zamiast długich susłów, które rok wcześniej doszczętnie zdemolowały mi czwórki, tym razem biegnę szybszym rytmem, luźniej, dodając pracę rąk. Tętno przez to nie spada tak szybko jak normalnie, ale za to oszczędzam nogi. Czuję, że wydolnościowo dam radę nawet przy wyższym tętnie, byleby nie zniszczyć nóg. No i niech te rytmy z treningów się na coś przydadzą. To chyba jedyny element, który zdołałem poprawić w ostatnich tygodniach.

Już od przełęczy widzę przed sobą sylwetkę Marcina Wróbla. Jeszcze jest daleko, ale dystans powolutku się skraca.

Jak to możliwe, że nie uciekł mi na podbiegu? Pod górę jest dużo mocniejszy ode mnie.

Kolejne kilometry mijają szybko. Tu jest już ciągle z górki, więc trzymam tempo w okolicach 3’40. Na zakręcie przed Sadami rzut oka za siebie. Gość w żółtej koszulce, którego biorę za Wojtka, jest kilkadziesiąt metrów za mną. Obok niego biegnie Kenijka, która wbrew logice jeszcze nie padła.

W Sadach kolejny punkt z wodą. Wypijam kolejny kubek, następny wylewam na siebie. Marcin jest już na wyciągnięcie ręki, już wiem, że przesadził z tempem na początku. Moje nogi choć ciężkie, to mimo piętnastu kilometrów nie stają się cięższe ani trochę. Zaczynam wierzyć, że jest szansa poprawić wynik sprzed roku. Wtedy w tym miejscu zaczynała się równia pochyła, teraz jest wciąż przyzwoicie.

Górka przed Kantyną nie jest wcale przyjemna. Na szczycie czeka na nas dron Krzysia Tatrockiego. Na podbiegu kiwam się już mocno na boki. Praca rąk i skręty tułowia pomagają wspiąć się na górkę. Rytm wciąż przyzwoity. Marcin Wróbel jest już kilkanaście metrów przede mną. A więc jednak będzie nam dane powalczyć przed metą.

Podbieg na Kantynę robię w ślimaczym tempie. I dobrze. Nie ma co się spinać, znam tę górkę zbyt dobrze. Paskudna i podstępna, szczególnie gdy ma się w nogach 18 km.

W nagrodę jest ostatni wodopój i mój ulubiony zbieg, ten, który zwykle prowadzi do domu. Cisnę w dół. Magda Lechowicz przybija mi piątkę z taką mocą, że wyginam się jak wiatrak. Kilkaset metrów dalej stoi sąsiad, Bogdan. Nie chcę oglądać się za siebie, ale podskórnie wciąż czuje za sobą oddech Wojtka Franaszczuka. Pytam sąsiada, jak daleko za mną jest gość w żółtej koszulce. Mówi mi, że daleko.

Jest dobrze – powtarzam w myślach, nieświadomy, że powinienem się martwić czarną koszulką Przemka Góraka, który goni mnie od przełęczy.

Już w Górce udaje mi się minąć Marcina Wróbla. Tym razem to ja go klepię w ramię. Nie podejmuje walki. Oboje wiemy, że zaczął za szybko.

Chwilę później sąsiad dogania mnie na rowerze i mówi, że mam dwieście metrów przewagi nad żółtą koszulką KB Sobótka. Dwieście metrów do dużo, mogę biec spokojniej. Na koniec Bogdan rzuca jeszcze, bym gonił trójkę zawodników przede mną. Choć nie miałem tego w planach, podświadomie przyspieszam.

Jak się okazuje, to właśnie ten moment zniechęcił ostatecznie Przemka Góraka do dalszego pościgu, choć strata była już minimalna.

Na 19 km strefa kibica. Dzieciaki z SP2 dają czadu, krzyczę coś do nich. Adrenalina buzuje. Meta coraz bliżej. Wyprzedzam kolejnego zawodnika.

Na ostatniej górce, kilometr przed metą, jestem 20 OPEN. Cztery sekundy wolniej niż przed rokiem, ale sił mam dużo więcej.

Ostatni zbieg do Sobótki, fot. Foto Video Sobótka

Rozpędzam się. Tempo 3’35 – przy drodze coraz więcej kibiców, 3‘17 – zawodnik w niebieskiej koszulce (Damian Połeć) leży na asfalcie, a służby medyczne udzielają mu pomocy, 3’10 – widzę już metę, słyszę żywiołowy doping, a wśród niego głos Ani Franaszczuk, która każe mi dawać czadu.

Jakimś cudem nie wypadam na wirażu, a potem… potem jest 2’45… 2’30… Przede mną w żółtej koszulce finiszuje Marek Kowalczyk, z którym mijałem się kilka razy na trasie. Kilkanaście metrów straty, kilkadziesiąt metrów do mety… jakiś wewnętrzny głos nie pozwala mi odpuścić. Niech te rytmy nie pójdą na marne …2’15 …2’00.

To jest najszybsza setka w moim życiu – 100 m w 14 sekund. Wpadam na metę tuż przed nim, a chwilę później jakimś cudem nie taranuję wolontariuszy z medalami. Kładę się na trawie, spoglądam na zegarek, jedyne co widzę to końcówkę .27. W zeszłym roku było 26, czyli niemal identycznie. Kilka osób podchodzi do mnie i sprawdzają, czy żyję. Oczywiście, że żyję, i to jak. Ktoś mówi, żebym nie leżał głową w dół. Oni naprawdę myślą, że coś mi się stało, więc się podnoszę. Klęczę na tej trawie, a jakiś oficer nakłada mi na szyję medal. Ma to swój szczególny urok.

Wstaję i opuszczam strefę finiszerów. Okazuje się, że nie wyłączyłem zegarka, a liczba 21.27 wskazywała dystans a nie czas. Wciąż nie wiem ile dokładnie nabiegałem. Wiem za to, że z moją formą nie jest wcale tak źle. Na dobrą sprawę to rozkręciłem się dopiero w końcówce… dobry znak przed moim pierwszym ultramaratonem, który pobiegnę za trzy tygodnie.

Idę do samochodu po telefon, w tym czasie na metę wpada Wojtek Franaszczuk, chwilę później Maniek. Mariusz Kupczak, zwykle skoncentrowany i walczący do upadłego, tym razem finiszuje uśmiechnięty, machając do kibiców.

Słońce grzeje coraz mocniej. Jeszcze nie zdaje sobie sprawy jak wiele ofiar zbierze tego dnia.

Już w samochodzie przebieram mokrą koszulkę. Potem rzut oka na wyniki. 1:21:19… siedem sekund lepiej niż rok temu. Cieszę się jak dziecko. Nie to jednak jest najdziwniejsze. Jestem 18-ty OPEN… rok temu z podobnym czasem i przy podobnej frekwencji byłem dopiero w drugiej pięćdziesiątce. Jak to możliwie? Odpowiedź poznam za kilkadziesiąt minut, kibicując odwodnionym zawodnikom na skraju wyczerpania. Letnie słońce na koniec zimy nie obchodziło się z nikim łagodnie.

Dekoracja, fot. Foto Video Sobótka

Dodaj komentarz!


Warning: Undefined variable $user_ID in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/comments.php on line 175

Dodaj komentarz lub trackback ze swojej strony. Możesz także Śledzić komentarze w kanale RSS.

Współpracujemy z serwisem Gravatar. Aby wyświetlić swój avatar przy komentarzu, zarejestruj się™ na Gravatar.


Warning: Undefined array key "SHOPPING_CART" in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/footer.php on line 84