Tam i z powrotem – relacja Grzesia Krupy z Biegu Kreta Hardcore
Tam i z powrotem
Są takie wydarzenia, po których uzmysławiam sobie, że wszystko w życiu dzieje się w określonym celu. Ciąg zdarzeń prowadzi nas przez życie w nieświadomości, po co stało się to, czy tamto. Nawet te rzeczy, na które się nie godzimy, mają nieodkryty sens. Być może dopiero na końcu tej drogi, z dystansu dojrzymy, jaki cel to wszystko miało i jak zdaliśmy egzamin.
Przez osiem lat przygody z bieganiem ultramaratonów dwa razy zdarzyło mi się zejść z trasy i te dwa przypadki głęboko przeżywałem. Tu nie chodzi o aspekt sportowy. Analizowałem przyczyny, szukałem prawdziwych powodów tych decyzji i choć w obydwu przypadkach przyczyną było przemarznięcie, niemożność opanowania drgawek, to w głębi ducha wstydziłem się przed sobą, że tak naprawdę to się poddałem, zabrakło mi motywacji.
Dziwnym zrządzeniem losu (a może wcale nie) obydwa te przypadki miały miejsce na 377-kilometrowej trasie Kreta Hardcore, tylko kilka lat wcześniej i w czasie różnych zawodów. Obydwa zejścia pomściłem później z naddatkiem, ale teraz na trasie „Trójkąta” przypomniały o sobie, o tym jednak później.
Wróćmy na start i do tego co mi w ogóle odbiło, że się na nim znalazłem.
Po zeszłorocznym Krecie Przemek oznajmił, że chce zrezygnować z organizacji biegu. Wiedziałem, że jest przeciążony pracą, więc zaproponowałem pomoc… i tak powstał nowy „Kret”, kończący się w Sobótce. Po konsultacjach z Wirkiem, który chodzi przez Sobótkę na Sowę, wydłużyłem trasę, napisałem nowy regulamin i Przemek zaakceptował zmiany. Do organizacji włączył się też Radek, który z rękawa wyjął ideę „Trójkąta Sudeckiego” i zaproponował żebyśmy zaprosili do tego wyzwania najlepszych „ultrasów” z propozycją zapewnienia supportu z naszej strony.
Nasze gwiazdy odmówiły. Wspólnie z Radkiem poprowadziliśmy trasę, ustaliliśmy limit i warunki kwalifikacji. Przemek uruchomił zapisy. Napracowaliśmy się, stworzyliśmy super zawody a tu… Nie ma chętnych!
Pytałem publicznie co jest nie tak? Odpowiadający głównie obawiali się nieoznakowanej trasy. Na klasycznego Kreta chętnych powoli przybywało, ale na Hardcora cisza. Wreszcie ktoś się pojawił i… znowu cisza. W jakimś przypływie optymizmu chwyciłem za telefon i zapisałem się! Trochę dla „podpuchy”, żeby ośmielić innych.
W końcu uzbierało się sześciu śmiałków, których Radek przeskanował pod kątem doświadczenia z przebytych biegów, punktów ITRA i na zebraniu organizacyjnym padło w moim kierunku pytanie:
– Grzesiu, widzieliśmy, że jesteś zapisany, czy ty poważnie?
Cóż było robić, musiałem wyjść z twarzą, więc oczywiście, że poważnie!
Start.
Chłopcy wymyślili, żeby od startu przez pierwsze kilometry towarzyszyli nam Klubowicze, w ramach treningu na Ślężę. W ogóle przyszło całkiem sporo ludzi do Winiarni, gdzie bieg się zaczynał. Trochę mnie irytował ten rozgłos towarzyski, który towarzyszył przygotowaniom do startu – wiadomo, że Radek robił to dla dobra imprezy, ale mnie to peszyło. To trochę, jak ze ślubem, jest uroczyste wesele, kręci się film i wszyscy się cieszą, ale rozwód to już inna sprawa, a przecież wiadomo, że z tych sześciu śmiałków mniej niż połowa dotrze do mety – ba, dobrze by było, żeby chociaż jeden!
Na tę okoliczność wypaliłem wielką statuetkę. Zaniosłem ją Przemkowi mówiąc, że tabliczkę imienną dorobimy, jeśli w ogóle będzie dla kogo.
Pada strzał z naszego Klubowego rewolweru i powoli ruszamy. Biegniemy przez rynek, obok Sobotelu ustawia się grupka kibiców, taki kameralny początek szaleństwa. W asyście kolegów i koleżanek wchodzimy na szczyt.
Obiecywaliśmy sobie spokojny start, ale teraz, na zbiegu w stronę Tąpadeł zostaliśmy sami i rozpoczęła się rywalizacja.
Nasza piątka wysunęła się na przód. Piątka, gdyż do Świdnicy towarzyszy nam Rafał, kolega z Sobótki. Na Przełęczy stoją ostatni kibice, ostatni pocałunek żony, piątka z synem i jeszcze Hubert z Leosiem na rękach, kręcący z niedowierzaniem głową:
– Co wy robicie! Co wy robicie!
To moje treningowe rejony, więc czuję się dobrze na tym początku trasy, chociaż nigdy tu nie biegałem z tak napakowanym plecakiem.
Jędrzejowice, Kiełczyn, Szczytna, w zwartej grupie dużo rozmawiamy i powoli się poznajemy. Po pokonaniu Szczytnej wybiegamy na pola. Ten odcinek mnie rozczarowuje, na początku trochę polnych dróg, a potem już tylko wiejskie chodniki i asfalty. Jakoś nie mogę się rozkręcić, męczy mnie ten asfalt, gdy dobiegamy do Świdnicy po trzydziestu kilometrach zaczyna się ściemniać i przechodzę kryzys.
Na rogatkach oczekują nas biegacze ze Świdnickiej Grupy Biegowej, przyłączają się po jednym do każdego z nas i już po chwili zauważam rozczarowanie u towarzyszącego mi kolegi, że jakoś za wolno biegnę! To przecież nie wieczorny trening, jak w ich przypadku.
Przy dworcu feta! Głośniki, wrzawa i spora grupa kibiców. Jestem tym wszystkim skrępowany. Jacek wykrzykuje do mikrofonu moje nazwisko, trzysta siedemdziesiąt osiem kilometrów! Jest Michał i Klaudia.
Siadam w otwartym busie, coś jem, uzupełnianiam bidony. Nie mogę się doczekać, kiedy opuścimy miasto. Gdy ruszam biegnie ze mną dziewczyna, chyba też jest zawiedziona, prawie się do niej nie odzywam. Za miastem, wciąż na asfalcie zostaje z nami jeszcze jeden świdniczanin, zawodnik z „moich” biegów, chce o nich rozmawiać, ja nie. Żegnając go, przepraszam za moje milczenie.
Co oni sobie myśleli? Jak ten gość chce to zrobić, skoro już wygląda na super zmęczonego. Istotnie, już byłem. Choroba i braki w treningach dają się we znaki, ale gdy wbiegamy do lasu wszystko wraca do normy. Teraz biegniemy we dwóch z Tomkiem, a Darek z Lucjanem wystrzelili do przodu. Szlaki na tym odcinku są słabo oznakowane.
Dzwoni do mnie Klaudia i jest zachwycona możliwością śledzenia kropki, mówi, że dobrze biegniemy i widzi, jak za nami pogubili się ci pierwsi. Lasy, wioski, szutry, asfalty – niespodziewanie szybko jesteśmy w Wałbrzychu.
Tu jeszcze jedna niespodzianka. Marek, mój dobry kolega i wolontariusz z moich biegów czeka z otwartym bagażnikiem i częstuje piwem! (bezalkoholowym). Ależ mi to piwo weszło!
Tu dogania nas Darek i Wałbrzych przemierzamy w trójkę. W Szczawnie czekają nasi. Tomek kładzie się w busie na krótki odsap, mnie obsługują Michał z Klaudią. Darek ucieka. Lucjan nieźle się pogubił, bo w drodze do Szczawna wyprzedził go Paweł. Dopadł punkt, gdy wychodziliśmy. Nas czekał teraz Chełmiec. Matko! Kto wymyślił podchodzenie na szczyt niebieskim szlakiem? Tak to jest, gdy trasę wytycza się na mapie! Prawie 70 km i takie wyczerpujące podejście. Na górze straszny wiatr, zbiegamy szybko i pokazuję Tomkowi Ślężę w oddali – naprawdę w oddali – robi wrażenie.
Po Chełmcu Mniszek! Tylko nazwa brzmi tak łagodnie. Męcząca ta trasa. Za Boguszowem tereny moich wycieczek mineralogicznych, bardzo lubię tu być. Dopiero w Czarnym Borze dogania nas Darek, okazuje się, że znów się pogubił. Do Kamiennej „ciśniemy” razem.
W wąskich uliczkach miasteczka dopada mnie znużenie. Na punkcie Tomek kładzie się w busie, ja proszę Radka o miejsce w samochodzie, Darek ambitnie ucieka! Wiercę się w tym aucie, o zaśnięciu nie ma mowy. Radek otwiera drzwi i stanowczym głosem wygania mnie w trasę (uzgadnialiśmy, że ma być dla mnie surowy).
Zazwyczaj pierwszą noc dobrze znoszę bez snu, tym razem było inaczej, ale jeszcze liczę na to, że rankiem się ożywię. Niestety w Rudawy prowadzi mocne i długie podejście, wychodzi moje niewyspanie. Jestem rozczarowany brakiem sił. Tomek się oddala, a ja idę w złym kierunku. Gdy wracam na trasę dogania mnie Lucjan. Jego obecność podnosi mi morale, biegniemy razem na Przełęcz Kowarską i dziarsko wspinamy się na Okraj. Po wietrznej i wilgotnej nocy zaczyna się piękny dzień!
Nie wiem po co się ścigaliśmy całą noc, skoro rano wszyscy spotykamy się w schronisku. Czeka tu Radek z Olkiem i jeszcze sympatyczny ktoś.
Od kiedy zszedłem tu z trasy lata temu, omijam to schronisko, nigdy do niego nie wchodzę, ale teraz muszę. Do wyjścia na Śnieżkę trzeba się przebrać z krótkich spodenek i zmienić buty. Po zejściu będą przemoczone.
Na górze są trudne warunki, głęboki mokry śnieg, w cieniu zamarznięty, a powyżej Jelenki wieje wiatr 100 km/h. Posiłek, smarowanie stóp i wymarsz, dwójkami, jak z obozu czwartego do ataku szczytowego. Najpierw się pocę w długich spodniach przeciwwiatrowych, ale na górze już nie żałuję, że je zabrałem. W tych trudnych warunkach tylko kilka osób jest na szlaku, mam sto kilometrów w nogach, ale wyprzedzam wszystkich, zaskakujące, jak dobrze się czuję. Jestem szczęśliwy, wiatr szarpie moje ubrania, chce mnie przewrócić. Wracający ze szczytu Tomek krzyczy, że jest zaje….! Ja też krzyczę z wrażenia. Dolny Śląsk rozpościera się pode mną, a pierwszy etap już za nami!
Po zejściu ze Śnieżki każdy udał się na krótką drzemkę, no może oprócz najwolniejszego, który przyszedł ostatni. W moim przypadku ten odpoczynek to był błąd. Skorzystanie ze schroniska doradzał mi Rafał i Klaudia, ale ja nie zmrużyłem tam oka i tylko zmarnowałem czas. Jedynie masaż Radka pozwolił rozluźnić czwórki.
Wnioski po pierwszym etapie miałem takie, że nie ma sensu się ścigać. Pierwsi w pośpiechu najwięcej się gubią, a i tak spotykamy się na punktach. Ten etap ma się zakończyć w schronisku pod Śnieżnikiem, gdzie znowu trzeba będzie się trochę zregenerować, więc pewnie w większości tam się spotkamy. Moja taktyka to nie stracić sił na środkowym etapie i zachować energię na ostatni odcinek (150km!). Obawiam się o ścigających się Darka i Tomka, czy nie spalą się przedwcześnie.
Dobieramy się z Pawłem, który w ogóle się nie zgubił na pierwszym odcinku. Ruszamy. Dwa zegarki i dwa smartfony wyciągają nas z każdej niejasnej sytuacji, gdy szlak znika z powodu zwalonych lub wyciętych drzew. Wieczór w przeciwieństwie do poprzedniego jest ciepły a wiatr powoli cichnie. Jest cudownie i zaczynam czerpać dużą przyjemność z pokonywania trasy.
Przed zmierzchem docieramy do Lubawki i skręcamy do lasu, tu zaczynamy wąskim, skalistym podejściem. W dzień musi tu być bardzo atrakcyjnie. Windujemy wysokość, by potem długim łagodnym zbiegiem wrócić na polne drogi, którymi wpadamy do Chełmska.
Chłopaki czekają na nas z pizzą a Michał odgrzebał w busie materac. Próba drzemki z podkulonymi nogami na nic się jednak nie zdaje, nadal nie potrafię zasnąć. Trochę mnie to stresuje, bo ile wytrzymam bez snu? Smarowanie stóp, uzupełnianie bidonów i wymarsz na graniczne wzniesienie.
W środku nocy jesteśmy już w Czechach. Na początek pomyłka, nawigacja w zegarkach znosi nas daleko z trasy, a okazuje się, że track w smartfonie pokazywał skrót, który przegapiliśmy! Po zejściu z gór ten czeski odcinek zapamiętałem, jako polne drogi wśród pastwisk. Wiatr smagał mi twarz, a na otwartej przestrzeni było chłodno, zaniepokojone bydło na pastwiskach wpatrywało się w nas wielkimi oczami. W jakiejś wiosce nad ranem dogoniliśmy Lucka, wyglądał na mocno zmęczonego, mnie też dopadł kryzys, który zdążyłem przełamać, zanim doczekałem się punktu z supportem. Lucjan musiał być naprawdę wyczerpany, bo od razu zajął materac w busie.
Honske Sedlo, 157 km, tu dowiadujemy się, że Tomek zszedł z trasy i… nie mogę w to uwierzyć!
Moim problemem jest jednak co innego, od jakiegoś czasu sztywnieją mi stopy w zgięciu pod piszczelami. Być może to wina butów stosunkowo mało „rozbitych”, a może stopom skończyła się licencja na długie dystanse, bo choć regularnie biegam 100 i 140 km, to nigdy nie robiłem więcej!
Przed nami najbardziej techniczne skałki Broumowskich Sten, a ja jestem w potrzasku. Zakładam opaski stabilizujące, ale z każdym kilometrem ból się pogłębia. W porannym słońcu skalne formacje robią wspaniałe wrażenie, na szlakach jest pusto, żadnych turystów, z tyłu na horyzoncie żegna nas ośnieżona Śnieżka. Wszystko jest super tylko do mnie dociera coraz bardziej, że to już będzie walka z bólem! W Pasterce nawet nie chcę się zatrzymywać. Spotykamy tam Lucka i Staszka, który jest jakiś dziwny, z nikim nie rozmawia i ucieka, jak spłoszone zwierzę. Paweł się rozsiada, ma już od Honskiego własny support. Ja już wiem, że będę zwalniał, więc nie chcę tracić czasu na punkty, ale ulegam partnerowi (to jak na Rzeźniku).
„Wrzucam” jajecznicę, smaruję stopy, które wyglądają ok, jednak po założeniu butów pierwsze kilkaset metrów to jak jazda na zardzewiałym rowerze odnalezionym w starej piwnicy. Próbuję łapać się ostatniej deski ratunku, zmieniam buty na te ze Śnieżki – Olek woził je w busie i już prawie wyschły.
Na szlakach w Stołowych jest mnóstwo zwalonych świerków trudnych do obejścia. Jest tak piękna pogoda, że staram się nie zwracać uwagi na ból. Powoli jednak wkrada się myśl, że to będzie mój ostatni dzień wyprawy i muszę się nim nacieszyć. Na pokonanie trudnej przecież trasy klasycznego Biegu Kreta w takim stanie nie mam szans. Na podejściach jest nieco lepiej, ale o zbiegach nie ma mowy.
Akurat jesteśmy w ulubionym miejscu naszych rodzinnych wycieczek, gdy Klaudia pisze SMS-a, pyta czemu kropka Tomka stoi w Czechach? Odpisując zbaczam ze szlaku, po jakiś stu metrach ścieżka się zawęża i orientujemy się, że to na pewno zła droga.
–To mi wygląda na ścieżkę jeleni – mówię do Pawła. – W takich gęstwinach zwykle szukam poroża jeleni!
Paweł spogląda na mnie pytająco… I w tym momencie patrzę pod nogi, przede mną leży piękna tyka (zrzucone przez jelenia poroże). Podnoszę ją ze śmiechem. Takie szczęście! Mam poczucie, że tak miało być, że wszystko jest na swoim miejscu. Ja miałem tu być w tej chwili, nawet zejść ze szlaku miałem i ten SMS od Klaudii wpadł w nieprzypadkowym momencie. Zaznaczę tylko, że od paru lat na każdej edycji Kreta rozglądałem się za porożem i wiedziałem, że je w końcu znajdę!
Las w okolicy Łężyc i Batorowa jest cudownie dziki. Dostrzegam mnóstwo śladów jeleni, muszę tu potem wrócić. Tymczasem schodzimy do Szczytnej, znów doganiamy Lucka, który z niedowierzaniem śmieje się na widok poroża. Jeszcze w drodze na Okraj opowiadałem mu, że je zbieram.
Do Polanicy szlak prowadzi głównie w dół. Moja lewa kostka odpuściła, prawa natomiast jest spuchnięta jak balon. W środku ugniata mnie jakaś kość, dobrze, że to wszystko obejmuje ciasna opaska, bo mam wrażenie, że już by się to wszystko rozleciało.
Chłopcy są zmęczeni, bo mimo mojego stanu prowadzę, mobilizując ich do przyspieszenia. Zresztą, nie wiem w jakim oni są stanie, nie zwierzamy się sobie, napieramy.
Polanica, 190 kilometr. Chłopaki z supportu oznajmiają nam, że nas opuszczają. Muszą już obstawiać klasycznego Kreta, który startuje za parę godzin. Od Śnieżnika dzieli nas jeszcze Bystrzyca Kłodzka. Staszek, jak zwykle ucieka. Paweł, mimo własnego supportu, rezygnuje i zaczyna się przebierać. Namawiam go jeszcze na Śnieżnik – jak kończyć, to chociaż na pełnym drugim etapie i po 240 kilometrach. Lucek zostaje bez supportu , ale zabiera swoje rzeczy do dużego plecaka i rusza na trasę. Proszę go, by zaczekał. Paweł się waha, ale ostatecznie rusza z nami. Wszyscy zostajemy na trasie. Przerzucam swoje rzeczy do samochodu Tomka „Sopelini”, Pawłowego supportu, który przyjechał z Warszawy. Dostajemy jeszcze zgodę Radka na oddalenie się od trasy na nocleg w schronisku w Spalonej. Z mapy wynika, że nadłożymy kilka kilometrów, ale w Bystrzycy nie mamy żadnego noclegu a do Spalonej udało się dodzwonić i zarezerwować glebę. W moim stanie to koniec imprezy, chcę po ponad 60 godzinach bez snu wreszcie zasnąć i rano honorowo zaatakować Śnieżnik, by zamknąć przygodę na drugim etapie. Potem już tylko do ortopedy!
Wspinamy się na Łomnicką Równię (897 m n.p.m.) między Polanicą a Bystrzycą. O dwudziestej po kotlinie rozchodzi się echo wystrzału z moździerza. To start „Kreta” w Kletnie i naprawdę to słyszymy!
W nocy dochodzi dwusetny kilometr, droga jest wyboista, nie chcę tego po sobie pokazać, ale stawianie prawej stopy sprawia mi dużo bólu. Na rozdrożu szlaków, na samej górze żegnamy się serdecznie z Luckiem, już się nie zobaczymy, on chce napierać do rana na Śnieżnik, choć nie wygląda dobrze, my schodzimy do Spalonej.
Schodzimy to trafne słowo, wdrapaliśmy się na tą całą „Kopę” tylko po to, żeby teraz z tej wysokości zejść… i to jakim zejściem! Z mapy wynikało, że to 8 km, ale nie wzięliśmy pod uwagę, że pionowo w dół, po sypiących się kamieniach. Moooja stopa!
Kiedy już osiągnęliśmy dolinę, oczywiście okazało się, że do Spalonej pozostało jeszcze parę kilometrów asfaltu w górę, a schronisko oczywiście na samym końcu wsi, w najwyższym jej punkcie! Było mi już wszystko jedno, kilka kilometrów w tą czy w tamtą, w górę czy w dół…
Tomek przywiózł do schroniska nasze rzeczy i udało mu się jednak wyłudzić dla nas pokój. Sam wrócił do swojego lokum. Dziwnie się czułem wśród rozśpiewanej gawiedzi w głównej sali schroniska. Zjedliśmy pierogi, wypiliśmy Opata i o północy, właściwie bez mycia, po sześćdziesięciu sześciu godzinach bez snu padłem wreszcie do łóżka. Na widok opuchniętej stopy wziąłem jeszcze sporą dawkę Ibupromu. Zaklejony pęcherz na spodzie prawej stopy, pamiątka z asfaltowego półmaratonu, powychodził poza obręb żelowego plastra i piekł. Wytarłem stopy mokrą chusteczką i podoklejałem nowe plastry. Robiłem to jeszcze kilka razy, gdy tylko była możliwość umycia stopy z tłustego sudocremu. Na koniec miałem żelową platformę z pięciu plastrów zajmujących cały przód stopy i chroniącą rozszerzające się i piekące odparzenie.
Druga szansa
Budzę się, właściwie wracam z otchłani! Boli mnie głowa i przez chwilę nie wiem, gdzie jestem. Od razu sięgam po Ibuprom. Po chwili dzwoni Klaudia, która zobaczyła, że moja kropka się porusza.
– Pobudka! Wstawaj i wracaj na trasę! Gwido (nasz syn) bardzo przeżywa widząc, że zszedłeś z trasy!
– Czekaj kochanie, to nie takie proste, moja noga jest w opłakanym stanie – marudzę ledwo rozbudzony.
– Co z nią?
– Czeeeekaj, już patrzę. – Podwijam koc i oczom nie wierzę! Prochy i 7 godzin snu zrobiły swoje!
– Cześć kochanie, nie mam teraz czasu. Paweł wstawaj!
– Przecież ja….
– Wstawaj ku…..wa!
Zostawiliśmy wszystko w schronisku i bardzo szybko staliśmy już przed nim. Czułem, że narodziłem się na nowo!
Próbujemy delikatnie biec, stopy dają radę, a że jest z góry to rozpędzamy się radośnie! Szlak zagradza nam kilka zwalonych świerków, nawigujemy i ciśniemy na przełaj. Bardzo szybko dobiegamy do Bystrzycy. Obudzony Tomek (support) jest zaskoczony, pośpiesznie jedzie po nasze rzeczy do Spalonej, żeby czekać na nas w Marianówce pod Śnieżnikiem. Tak szybko mijamy miasto i połacie pól, że Tomasz się spóźnia w umówione miejsce, a to było z 20km!
Igliczną nad kościołem w Marianówce przeskakujemy jak na porannym treningu. Potem Międzygórze i już wdrapujemy się mocnym tempem na upragniony Śnieżnik. W schronisku zatrzymujemy się na należny zawodnikom Kreta posiłek. Potem doklejanie plastrów i smarowanie stóp – po Śnieżniku buty będą mokre co najmniej do Lądka.
Przed 16-tą meldujemy się na szczycie (238 km trasy).
Jest pięknie, mamy 28 godzin do limitu, tyle ile zajęło mi pokonanie 140 km, gdy byłem początkującym biegaczem, więc jest szansa. Nie przewidziałem jednak, że zmęczenie będzie nas coraz bardziej spowalniać. Jestem szczęśliwy. Garminy już nam padły, ale stąd drogę do domu znam na pamięć, ciśniemy w dół.
Śniegu jest mniej niż rok temu. Nie wieje i jest jasno w przeciwieństwie do startów klasycznego Kreta, to dla mnie najłatwiejsze opuszczanie Śnieżnika od trzech lat! Wprawdzie na początku nie możemy biec, bo śnieg jest zbyt głęboki, i co jakiś czas czeka pułapka, gdzie noga zapada się po pachwinę. Schodzimy zalesionym zboczem. Nie ma tu ptaków, jest zupełna cisza. Zachwycam się urodą tego miejsca. Wysokie zaspy są zielone od masy świerkowych igieł. Nie ma tu nikogo poza nami, a spod śniegu wydobywa się tylko odgłos spływającej wody.
Zaczynamy biec, gdy tylko kończy się śnieg. Szybko dobiegamy do Przełęczy Płoszczyna i zbiegamy asfaltem w dół. Po niecałym kilometrze doganiamy Lucka, którego pożegnaliśmy poprzedniej nocy! Radość ze spotkania była ogromna, a zdziwienie Lucjana jeszcze większe! Nakręcamy go do biegu i znów jesteśmy w trójkę. Przed odbiciem w góry podjeżdża jeszcze Tomek z suchymi skarpetami i od tej chwili mamy już podwójny support, bo Lucjan zadzwonił po przyjaciółkę.
Zapada zmierzch, zauważam, że na klasycznym Krecie tutaj miałem zawsze świt. Lucjan dziwi się, skąd mamy tyle energii. Widzę, że chłopcy przestają nadążać. Mnie optymizm nie opuszcza, staram się ożywiać atmosferę i motywować ich do biegu. Na pytanie z ich strony, co robimy ze spaniem odpowiadam, że ciśniemy całą noc, kryzys przed świtem musimy przełamać, a potem czeka nas piękna niedziela, którą wykorzystamy do końca!
W Starym Gierałtowie czeka nas niespodzianka. Na ulicy stoi grupka osób i głośno kibicuje, gdy podbiegamy zapraszają nas do domu na makaron! Wtedy poznajemy Olę, która naprędce przyjechała z Gliwic, by wspierać Lucka.
Przesympatyczni ludzie prowadzą nas do kuchni, w której widzę włączony laptop, na którym śledzą nasze kropki. Po przemiłej kolacji szybko się żegnamy i uwijamy do dalszej drogi. Ola dostaje dla nas górę naleśników z Nutellą. Od Lądka dzieli nas jeszcze wzgórze z ruinami zamku, a potem Trojak i znane fragmenty tras DFBG.
W Lądku ładujemy paliwo, Tomek kupił nawet francuskie kiełbasy fuet! Odsyłamy go na nocleg i do rana będzie czuwać tylko Ola. Nas czeka jeszcze Radochów z trzystoma schodami do kaplicy na górze i Ptasznik, z kolejnymi „schodami” ze zwalonych drzew! Paliwa atomowego wystarcza mi jeszcze na zdobycie szczytu po skalnym rumowisku, z którego widzę, że czołówki kolegów migocą daleko w tyle.
Cóż, muszę zwolnić i niejako obrażony pozostaję samotnie z przodu, czasem oglądając się za siebie, czy jeszcze tam są. Przed świtem dopada nas znużenie, które planowo mieliśmy przełamać, ale samochód Oli na Przełęczy Kłodzkiej kusi nas krótkim ogrzaniem się i szybkim śniadaniem.
Trzęsąc się z zimna poganiam chłopaków, czekają nas ciężkie podejścia z Podzamecką Kopą na początek, ale po krótkim odpoczynku pokonujemy je z zaskakującą łatwością. Nieźle się z Luckiem rozkręciliśmy, jednak Paweł nagle oznajmił nam, że zostaje i zakończy w Bardzie. 300 km to i tak dla niego duża satysfakcja. Pytam, czy jest pewny, że nie będzie żałował i gdy to potwierdza, bezceremonialnie go zostawiamy!
Trochę głupio! Potem myślę, że dogoni nas w miasteczku przy samochodzie i się jeszcze pożegnamy, ale tak naprawdę uciekliśmy przed jego decyzją o zejściu, jak przed zarazą! Już się nie widzieliśmy.
Na Łaszczowej pusto, ani śladu po Bogdanie i pomidorowej z kociołka, więc biegowy odcinek do podnóża Kalwarii pocisnęliśmy, jakby nie było 300 km w nogach! Szybkie wejście i… przy kaplicy pęka mi pęcherz! Jakież to pieczenie! Ledwo schodzę do Świętego Źródełka i martwię się, że dla mnie trzysetny też okaże się ostatni! Myję stopę w cudownej wodzie, pęcherz tym razem wyszedł spod plastrów między palcami i pękł. Wciskam między palce kolejny plaster compeed, dociskam skarpetą i zakładam but. Da się iść, próbuję biec, ale po tym stromym schodzeniu z piekącą raną dał znać ból w zgięciu stopy! Prawdziwy pech! Od tej pory ból będzie narastał przez cały odcinek z Barda do Wilczej Przełęczy.
Jest słonecznie i bardzo ciepło, nie ma w głowie żadnych wątpliwości. Kontuzja przeszkadza w zbiegach, ale podejścia, które zapamiętałem jako trudne, pokonuję bez wysiłku. Po tych trzystu kilometrach organizm wpadł w jakiś wydolnościowy trans i wiem, że nic mnie już nie zatrzyma. W międzyczasie dzwoni Klaudia z informacją, że Staszek idzie z Barda poza trasą, asfaltem do Srebrnej Góry. (Co on wyprawia?).
Na Wilczej dłuższa przerwa, Ola przygotowała prawdziwy Szwedzki Stół! Tam było wszystko! I znów po tym odpoczynku strome i sypkie podejścia pod twierdzę wydają się łatwe. Zmęczenie przychodzi na długim podejściu do Woliborskiej. Nie ma już mowy o zbieganiu, teraz lewa stopa staje się ogromnym problemem na każdym zejściu. W ogóle wygląda na to, że potrzebujemy częstszych odpoczynków, a energii wystarcza na krótkie wzloty. Ola czeka na Woliborskiej, wyszła nam na przeciw i zmotywowała Lucka. Ja zostaję z tyłu i zaciskam zęby schodząc na Przełęcz.
Ładujemy baterie w pechowym dla mnie miejscu. To tu zrezygnowałem dwa lata temu, ale miałem drgawki, a dalsza droga na Kalenicę znikała w ciemności i śnieżnej zadymce. Teraz było jeszcze jasno i całkiem ciepło. Pamięć tamtego zejścia teraz dodawała mi motywacji! Paradoksalnie cieszyłem się z trudnej drogi na Kalenicę, bo przy podejściach tak nie bolało, cieszyło mnie, że z Jugowskiej na Wielką Sowę też będzie w większości pod górę. Nie zastanawiam się co będzie dalej. Przed Kozim Siodłem dzwoni Radek i mówi, że zbliża się limit, Darek zdążył na metę, a nam zaliczą przebyte do dwudziestej 330 km.
A więc sukces! Tak miało być, bardzo chcieliśmy, żeby choć jeden złamał te 100 godzin. Nie bez powodu Darek dostał numer jeden, a ja przygotowałem tą jedyną statuetkę. Przekazuję gratulacje dla Darka. Radek pyta, co robimy?
– Przecież wiesz, że mi chodziło głównie o Trójkąt Sudecki.
Radek przyjmuje informację, że nie kończymy. Mój towarzysz jest tak uparty, że prędzej padnie niż się podda. To nas łączy!
Ciemność zapada, gdy osiągamy szczyt. Fotografujemy oświetloną wieżę i schodzimy. Ja muszę schodzić bokiem, inaczej już nie mogę!
Dzwoni Hubert i mówi, że zabierają Stacha, który tu schodzi i proponuje pomoc lub podwózkę do Sobótki. Odmawiam. Dzwonię tylko do Honoraty, żeby się upewnić, czy to co robię nie grozi poważnym uszkodzeniem stopy. Honorka przypomina mi o opaskach, mam jedną, zakładam na lewą, a prawą stopę uciskam drugą skarpetą. Zaniepokojona Honorata (nasza fizjoterapeutka) powiadamia moją żonę, gdy dzwoni Klaudia, mówię jej tylko, że zobaczymy się rano. Z Walimskiej mamy już tylko 40 km. Tylko… W tej sytuacji to raczej „aż”! Ale jest mi już wszystko jedno. Odciąłem się od bólu.
Z Glinna już widać czerwone światła przekaźnika na Ślęży. Odległość robi wrażenie. Ola wciąż dzwoni i czeka we wioskach, a my, jak zombie, przemierzamy długi leśny odcinek. Potem Lutomia Górna, Lutomia Dolna, na asfaltach Ola krąży wokół nas jak policja wokół bezdomnych. Robi się bardzo zimno. Wrzucamy na siebie dosłownie wszystko i w milczeniu ciśniemy w kierunku czerwonych światełek. O czwartej nad ranem majaczę, brak snu daje się we znaki, a zostało jeszcze kilkanaście kilometrów. Gdy podjeżdża Ola, zatrzymujemy ją i ładujemy się do auta na krótką drzemkę, jednak „nie nastawiamy budzika”.
Już nie mam problemu z zaśnięciem.
O świcie wychodzimy z zaparowanego auta i po pięciu dniach i nocach dopinamy Trójkąt. Tuszyn, Kiełczyn, Jędrzejowice, moje treningowe trasy w porannej mgiełce i rosa na butach.
Pod Czernicą czeka Radek z kamerą. Wymyśliliśmy to kiedyś i doprowadziliśmy do skutku. Jest się z czego cieszyć! Na Tąpadła przyjeżdża Klaudia i Gwido. Ściskam ich i odsyłam na drugą stronę góry, jeszcze tylko szczyt Ślęży i zejście (naprawdę boli).
W Sobótce ktoś obcy z niedowierzaniem podbiega i cieszy się, że może przybyć piątkę. Znajomi wyskakują z samochodu na środku ulicy. Na mecie grupa bliskich przyjaciół i anielica Ola. Wieszają mi medal, który sam zrobiłem dla tych wszystkich wariatów. Ściskam Klaudię i Gwida i naprawdę się cieszę, że to zrobiłem!