Półmaraton górski po raz pierwszy – relacja debiutanta z II. Interferie Run
Tak, tak, to nie jest błąd w tekście. Nigdy wcześniej nie biegłem półmaratonu górskiego. Zdarzyło mi się kilkukrotnie pobiec w biegu górskim i to nawet z sukcesami (II-OPEN w Bielawie na 12 km, czy też brązowy medal Mistrzostw Polski weteranów M35 w biegu górskim na Wielką Sowę), ale nigdy nie był to dystans dłuższy niż 12 km. Nie żebym jakoś specjalnie tych dłuższych biegów górskich unikał, po prostu tak wyszło.
Tego półmaratonu też miałem nie biec. Byłem po 3-tygodniowej przerwie od biegania i moja forma dla mnie samego była wielką niewiadomą. Bo z jednej strony 3-tygodniowa przerwa to dużo i zazwyczaj potrzeba dwa razy tyle czasu by wrócić to poziomu sprzed przerwy, ale z drugiej strony w trakcie tych 3 tygodni jednak jakieś treningi zastępcze realizowałem, w tym mój autorski eksperyment, czyli rytmy: Skip A lub Skip C z przerwami w truchcie w miejscu. I tak niemalże codziennie, w różnych koniguracjach czasowych. Sam byłem ciekaw co mi to da.
Pierwsze biegi po przerwie optymizmem nie nastrajały. Zakwasy w udach po lekkim biegu na 10 km? Rozpacz. Bolą one okrutnie i bynajmniej nie o fizyczny ból chodzi, ale o morale, które osiąga wówczas poziom Rowu Mariańskiego. No bo jak to, jeszcze kilka tygodni temu powoli zapominałem, że coś takiego w ogóle istnieje, a teraz pojawiają się już po lekkich 10 km? Niemniej tym razem, aż tak tragicznie nie było, bo pomijając te zakwasy, to jednak tempo tych pierwszych treningów było dość przywoite. Do tego zaobserwowałem, że istotnie zmieniła mi się technika biegu, kadencja spadła, ale krok się wydłużył, więc tempo pozostało podobne.
Mój plan biegowy na czerwiec był następujący: na początku 2-3 tygodnie treningów ze stopniowo narastającym kilometrażem by odzyskać formę z kwietnia, potem przetarcie górskie w Ludwikowicach na 10 km w Superbiegu i tydzień później atak na życiówkę w Smolcu na 10 km na płaskiej atestowanej trasie.
Taki był plan…aż zadzwonił Przemek Demków, że spinamy się na półmaraton w Superbiegu w Świeradowie…tak więc moje przetarcie górskie przesuneło się o tydzień wstecz, a jego dystans wzrósł dwukrotnie. Tym sposobem zostałem kandydatem na debiutanta w półmaratonie górskim, i to tak z marszu, praktycznie bez konkretnych przygotowań pod ten bieg.
Wyjechaliśmy do Świeradowa w sobotę rano. W samochodzie czekał już na mnie nasz lokalny dream team: Wojtek Franaszczuk, Maniek Kupczak, Piotrek Majewski i za kierownicą sam prezes Antoni Stankiewicz. Do tego jeszcze osobno jechali Bartek Wojsław z Anią Bagińską i Michał Mazur, którzy mieli wystartować na 10 km, i Marian Susz w półmaratonie.
Świeradów, przed wyjazdem na start, fot. Jacek Bagiński
Świeradów, przed wyjazdem na start, fot. Jacek Bagiński
Świeradów, II. Interferie Run, Ania Bagińska, fot. Jacek Bagiński
Półmaraton górski Interferie Run jest biegiem dość specyficznym. Start znajduje się w Szklarskiej Porębie na wysokości około 700 m, następnie trasa biegnie przez 8 km w górę na Wysoki Grzbiet Gór Izerskich (1000 m), potem jest już głównie w dół z dwoma większymi podbiegami po 100 m. Meta w Świeradowie na wysokości około 500 m. Bieg jest górski z przewyższeniami ponad 500 m, ale więcej w dół niż w górę. Jeszcze przed startem myślałem, że to dla mnie lepiej…myliłem się.
Ze Świeradowa organizator zawiózł nas na start autobusami. Po drodze, na Rozdrożu Izerskim, wysiedli Ci, którzy startowali na 10 km. My pojechaliśmy dalej do Szklarskiej Poręby.
Na starcie półmaratonu stanęło około 130 osób. Ustawiliśmy się z przodu w trójkę z Mariuszem Kupczakiem i Wojtkiem Franaszczukiem. Mieliśmy zacząć spokojnie, ale znając życie, takie plany zazwyczaj biorą w łeb po pierwszym strzale adrenaliny.
Tym razem było jednak inaczej i naprawdę zaczeliśmy spokojnie. Aż za spokojnie. Tuż po starcie dość mocno ruszył jeden zawodników, a za nim uformowała się sześcioosobowa grupa pościgowa. Normalnie biegłbym z nimi, ale perspektywa 8 km pod górę i niewiadoma forma powstrzymała mnie od tego. Tym bardziej, że ani Wojtek, ani Maniek nie wyrywali się do przodu. Tym sposobem utworzyła się czteroosobowa Sobócka grupka i biegliśmy pod przewodnictwem Marka Gandziarowskiego, jego tempem. On chyba jako jedyny z nas nie czaił się tylko biegł swoje, a nam wszystkim jego tempo najwyraźniej odpowiadało. Po jakimś kilometrze wyprzedziło nas jeszcze dwóch zawodników i w tym momencie nasza grupa zamykała pierwszą dziesiątkę.
Po dwóch kilometrach od startu wybiegliśmy ze Szklarskiej Poręby, skończył się asfalt, a droga szutrowa zaczęła piąć się coraz bardziej pod górę. Sześcioosobowa grupka przed nami rozbiła się już całkowicie i widzieliśmy przed sobą tylko pojedyncze koszulki. Nasza czwórka dalej trzymała się razem. Mnie osobiście biegło się dość komfortowo, pomimo bardzo długiego podbiegu. Tętno oscylowało w okolicach 170 bps, co jak na podbieg było całkiem nieźle. Jeden z zawodników przed nami wyraźnie zwolonił i przesuneliśmy się o jedno oczko do góry, chwilę później wyprzedziliśmy kolejnego. W okolicach 4 km Wojtek zaczął troszeczkę odstawać od nas, krzyknąłem do niego by nie odpuszczał i za chwilę znowu biegliśmy razem. Podbieg jednak zaczął powoli dawać o sobie znać. Około 5 km na prowadzenie wyszedł Mariusz i chyba troszeczkę przyspieszył, bo w przeciągu kilku chwil zostaliśmy sami we dwójkę.
Na szóstym kilometrze był pierwszy bufet. Łyk wody w biegu i dalej pod górę. Teraz już ja prowadziłem. Końcowe podejście na Wysoki Grzebiet Izerski było dość strome. Droga kamienista, roślinność przerzedzona, taki już wysokogórski krajobraz. Maniek na tym podbiegu próbował momentami przechodzić do marszu, dyszał, chrypiał i generalnie nie wyglądał dobrze. Ja ciągle biegłem, powoli, praktycznie truchtem, ale biegłem. Ten mój bieg był niewiele szybszy od Mariusza marszu, tym bardziej, że Maniek ewidentnie nie chciał odpuścić i gdy tylko dystans między nami się powiekszał, powracał do biegu.
Myślę, że to był jedyny moment w całym biegu, kiedy mogłem Mańka zgubić. Wystarczyło troszkę przyspieszyć, na co rezerwy jeszcze miełam, ale wolałem nie szarpać i biec razem z nim.
Na szczycie Maniuś podejrzanie szybko powrócił do siebie, mineliśmy dwójkę turystów i chwilkę później rozpoczął się zbieg z Wysokiego Grzbietu. I na tym zbiegu Maniek zaprezentował mi w bardzo spektakularny sposób o co chodzi w tych biegach górskich. Zbieg był stromy, w lesie, prowadził niewielkim korytem wypłukanym przez wody opadowe, było tam mnóstwo korzeni, kamienie, i praktycznie zero płaskiej powierzchni. Na tym właśnie zbiegu, gdzie ja musiałem co chwila wyhamowywać i biec zygzakami, Maniuś w pewnym momencie, z gracją sarenki, po prostu zniknął mi z oczu w przeciągu kilku sekund, niczym Audica Antoniego. Nie hamował, nie zwalniał, po prostu biegł lekko środkiem tego żlebu i po chwili już go nie było.
Gdy zbieg się skończył i wybiegłem na drogę szutrową, był już bardzo daleko. Prawdopodobnie na przestrzeni kilkuset metrów zyskał co najmniej pół minuty przewagi.
W ten oto sposób udało mi się wyciągnąć pierwszy wniosek z dzisiejszego debiutu:
„Możesz być mocny, dobrze przygotowany, mieć siłę na podbiegach…nic to…przeciętny kamikadze z dobrą techniką zbiegu jest w stanie zniwelować całą twoją przewagę, wypracowaną w pocie czoła, w przeciągu kilku sekund.”
Na szczęście dla tej relacji, i chyba również dla samego Mańka, udało mi się go jeszcze tego dnia dogonić, choć byłem już przekonany, że zobaczymy się dopiero na mecie. Po jakiś dwóch kilometrach względnie równiej trasy, biegnąc swoim tempem, stopniowo zacząłem zbliżać się do Mariusza. Na bufecie na 11 km miał już tylko 3 sekundy przewagi. Potem zaczął się podbieg i biegliśmy znowu razem.
Między 12 a 17 kilometrem trasa prowadziła ciągle w dół, niezbyt stromo, drogami szutrowymi, ale w dół. To był zdecydowanie najszybszy odcinek tego półmaratonu. Biegliśmy razem, a że nikt nie chciał odpuścić, to tempo było całkiem niezłe. Garmin pokazał, że biegliśmy tam w średnim tempie 3’30, a najszybsze 5 km pokonaliśmy w czasie 17:41. W międzyczasie spadł deszcz, krótki, ale bardzo intensywny, momentami z niewielkimi grudkami lodu. To był kolejny spektakularny widok tego dnia, szczególnie przy szybkości 3’30.
Przed ostatnim większym podbiegiem, który znajdował się na 18 km, udało nam się zbliżyć do jednego z zawodników przed nami. To był Artur Osyda (PB na 10 km – 36:58), znajdujący się na siódmej pozycji. Na podbiegu mieliśmy minimalnie szybsze tempo od niego i powolutku doszliśmy go. Biegł już troszkę niezbornie. Gdy poczuł nasz oddech na plecach, szarpnął i oddalił się, ale wystarczyło to tylko na chwilę. Nasze spokojne równe tempo sprawiło, że doszliśmy go ponownie. Chwilę później zaatakował jeszcze raz, wyszedł znowu na prowadzenie, ale podbieg był nieubłagany i w tym przypadku działał na moją korzyść. Chwilę po tym, gdy minąłem go ponownie, biegłem przez chwilę samotnie, a za moimi plecami on toczył swój pojedynek z Mariuszem. Już na górce jeden z nich pojawił się tuż za moimi plecami. Obróciłem się by spojrzeć kto to? To Maniek. Dobrze jest.
Za górką rozpoczął się ostatni stromy zbieg. Gdy zobaczyłem tę leśną dróżkę schodzącą w dół, wiedziałem już co to dla mnie oznacza. Krzyknąłem tylko do Mariusza „Idziesz, ta górka jest twoja.” Teraz chodziło już tylko o to by ta praca wykonana na podbiegu nie poszła na marne. Mańkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Jak na komendę przyspieszył, a ja zamierzałem związać walką podążającego za mną Artura na tyle długo, by Mańka już nie dogonił.
I wtedy popełniłem klasyczny błąd debiutanta. Wniosek z owej lekcji można wyciągnąć następujący:
„Jeżeli biegniesz szybko w dół, jesteś na wirażu, a przed chwilą spadł deszcz, to nie biegnij po trawie.”
Ja niestety pobiegłem po tej mokrej, śliskiej trawie, po czym straciłem kontakt z podłożem. Wywrotka na szczęście nie sprawiła większych obrażeń. Zadziałał automatyzm i po wykonaniu dość imponującego przewrotu przez bark stanąłem z powrotem na nogi, nie wytracając nawet za bardzo prędkości. Tych kilka sekund jednak wystarczyło by stracić ósmą pozycję, a po wywrotce już nie odważyłem się pokonać końcówki tego zbiegu agresywnie, a że nikogo za mną nie było, to ostatni kilometr do mety biegłem spokojnie.
Maniek natomiast powolił się dogonić Arturowi, wyprzedzić, po czym podążał tuż za nim niemal do samego końca. Na sto metrów przed metą, gdzie finisz był mocno pod górkę, przyspieszył i przy żywiołowym dopingu KB Sobótka w imponujący sposób (jeżeli wierzyć relacjom świadków) na podbiegu wypracował 11 s przewagi nad swoim rywalem.
Świeradów, Mariusz Kupczak na finiszu, fot. Jacek Bagiński
Ja przybiegłem na metę pół minuty później z czasem 1:27:54. Aż szkoda, że nie bardzo miałem już się z kim ścigać, bo doping KB Sobótka naprawdę dodawał skrzydeł. Antoni, Ania Bagińska z mężem, Bartek Wojsław, Michał, praktycznie wszyscy nasi zawodnicy, którzy ukończyli wcześniej 10 km, czekali na mecie i nie oszczędzali gardeł.
Świeradów, autor relacji na finiszu, fot. Jacek Bagiński
Trzy minuty później na mecie zjawił się Marek Gandziarowski, kolejną minutę za nim Wojtek Franaszczuk. W pierwszej trzydziestce był Piotrek Majewski, a w okolicach pięćdziesiątej pozycji Marian Susz.
Świeradów, Marek Gandziarowski na finiszu, fot. Jacek Bagiński
Świeradów, Kb Sobótka w oczekiwaniu na dekorację, fot. Jacek Bagiński
Taki wynik dał nam zwycięstwo drużynowe w półmaratonie z przewagą około 30 minut nad kolejną drużyną i jednocześnie trzecie miejsce w generalce półmaratonu. Plan wykonany.
Świeradów, Kb Sobótka na podium półmaratonu, fot. Jacek Bagiński
Co do podsumowania debiutu w półmaratonie górskim, to wniosków jest kilka:
- Z formą nie jest tak źle, jak możnaby się spodziewać.
- Skipy A naprawdę zaprocentowały na podbiegach i tutaj, pomimo przerwy, czułem się naprawdę mocny.
- Zbiegi techniczne to nie jest moja najmocniejsza strona, więc albo zacznę je trenować, albo trudne biegi anglosaskie mogę sobie darować.
- Planuję przygotować się dobrze do jesiennego maratonu. Rozważałem, jako glówny, start w maratonie na GPŚ, teraz zaczynam się jednak zastanawiać czy to jest dobry pomysł, bo GPŚ ma trzy techniczne zbiegi (Skalna Perć, Skalna, Ślęża) na których mogę dużo stracić. Może lepiej pobiec jednak na asfalcie i zaatakować 2:45?
Z drugiej strony co innego zbiegi, które się zna, a co innego takie, którymi biegnie się po raz pierwszy.
Relacja: Radek Puchała
Zdjęcia Jacka Bagińskiego z biegu:
Reportaż TVP z biegu:
http://wroclaw.tvp.pl/32795067/superbieg-interferie-run
Kolejny film z biegu:
Tagi: debiut, KB Sobótka, półmaraton górski, Superbieg