Na gulasz i po życiówkę – relacja z 32. Wizz Air Budapest Half Maraton
32. Wizz Air Budapest Half Maraton – skąd taki wybór? Po co jechać przez pół Europy by pobiec w półmaratonie, skoro w ten sam dzień pół Europy przyjechało do Wrocławia na Mistrzostwa Europy Masters w maratonie?
Powodów było kilka:
Na maraton w tym terminie nie byłbym w stanie się dobrze przygotować, a tym bardziej przygotować na lepszy wynik niż we Florencji, a tylko taki wynik byłby satysfakcjonujący.
Już po Florencji wiedziałem, że aby uzyskać lepszy wynik w maratonie, muszę znacząco poprawić się szybkościowo, a co za tym idzie poprawić rekordy życiowe na 10 km i w półmaratonie. Oba te cele udało się uzyskać na wiosnę, ale poprawa była minimalna, nie na tyle duża by myśleć realnie o 2:45.
Typowy trening maratoński bardzo zamula. Człowiek jest w stanie pokonywać dziesiątki kilometrów w równym mocnym tempie, ale już każda sekunda na kilometr szybciej staje się dużym problemem.
Stąd też jednym z głównych startów tej jesieni miał być półmaraton…szybki, płaski, prestiżowy, najlepiej na 3 tygodnie przed GPŚ-em, gdzie chciałbym zadebiutować w maratonie górskim.
Padło na Budapeszt. Termin pasował idealnie, do tego odległość w zasięgu samochodowym, oraz Wojtek Franaszczuk wystarczająco zuchwały by się przyłączyć i podjąć wyzwanie na 1:20. Taki kompanion na podobnym poziomie sportowym to nie lada gratka.
Był jeszcze jeden powód. Moja małżonka swego czasu, będąc na początku swojej przygody biegowej, ale już po kilku udanych startach na krótszych dystansach, wspomniała kiedyś, że jakieś ciekawe europejskie miasto byłoby w stanie ją zmotowować do półmaratońskich treningów. Dwa razy nie musiała powtarzać.
Cel został postawiony na wysokości 1:20. Bardzo ładna okrągła liczba, oddalona o 69 sekund od mojego rekordu życiowego.
Przygotowania
Przygotowania do tego startu rozpocząłem właściwie już w czerwcu. Po niezbyt satysfakcjonującym starcie w Smoleckiej Zadyszcze chciałem za wszelką cenę utrzymać formę i szybkość, którą udało się przed tym startem wypracować, tym bardziej, że w lipcu czekała mnie czterotygodniowa przerwa od biegania. Plan był taki by ograniczyć wszelkie straty wynikające z biegowej przerwy do minumum, odzyskać formę w sierpniu, a we wrześniu ją doszlifować.
W lipcu realizowałem trening zastępczy o intensywności podobnej do biegowego. Sześć dni w tygodniu, w tym: rower stacjonarny x1, maszyna eliptyczna x2, oraz trucht ze skipami A/C x3. Do tego trochę ćwiczeń siłowo-ogólnorozwojowych by wzmocnić mięśnie na tyle, by podołały późniejszemu reżimowi biegowemu.
Po tych czterech tygodniach odczucia miałem mieszane. Z jednej strony zdecydowane i widoczne wzmocnienie siłowe organizmu, z drugiej obniżenie pułapu tlenowego, spadek kondycji i ogólnie możliwości biegowych. Do tego ewidentny przyrost masy mięśniowej, szczególnie w nogach. Może to i ładnie wygląda, ale jak potem trzeba z tą całą górą mięśni na udach biec, to większym jest ona obciążeniem niż pożytkiem, gdy każde włókno mięśniowe domaga się swojej porcji tlenu i energii.
W sierpniu powróciłem już do treningów biegowych i po pierwszym lekkim tygodniu w kolejnych starałem się utrzymywać tygodniowy kilometraż w granicach 70-95 km.
W połowie sierpnia, zamiast sobotniego treningu wytrzymałości, pobiegłem zawody na 5km w Zachowicach. Udało się uzyskać tam średnie tempo 3’39, z czego byłem względnie zadowolony.
Tydzień później był Bieg Niezłomnych i znowu dość przyzwoity występ. Co prawda czas odrobinę wolniejszy niż rok wcześniej, ale wówczas byłem w szczycie formy, więc sam fakt, że udało się zbliżyć do tego wyniku, rokował dość dobrze.
Kolejny tydzień to kilka spokojnych wybiegań, środa z biegiem progresywnym: 3km(4’23) + 10km(4′) + 3km(3’50) + 1km(3’48) + 3km(trucht), z którego byłem bardzo zadowolony, oraz wyjazd w Alpy i tam kolejne obciążenia. Na koniec tygodnia, po bardzo intensywnym pobycie w górach, wisieńka na torcie, czyli bieg alpejski w Kitzbuhel na 12.9 km z 1200 metrami przewyższenia. Jak można się domyśleć, po tak ciężkim tygodniu, szału być nie mogło. Do piątego kilometra było nawet dobrze, potem właściwie tylko trucht pod górę, a po ósmym marszobieg. Wojtek Franaszczuk poradził sobie lepiej, utrzymał truchto-bieg do samego końca.
Po powrocie z Alp kolejne treningowe rozczarowania. W środę interwał wytrzymałościowy 2x5km w docelowym tempie półmaratońskim, przerwany po trzecim kilometrze drugiej piątki. W czwartek długie wybieganie też przerwane, tym razem na 20-tym kilometrze ze względu na odwodnienie. Na koniec tygodnia, równo na tydzień przed startem w Budapeszcie, trening pod superkomensację na stadionie: 8x1km(3’26)/4′ i w końcu pojawia się optymizm. Tak szybkich kilometrówek jeszcze nie robiłem, w dodatku ostatnie udaje się jeszcze podkręcić o kilka sekund. U Wojtka jest nawet minimalnie lepiej, biegliśmy te interwały razem z tą samą prędkością, ale on częściej po zewnętrznej.
Ostatni tydzień to redukcja obciążeń treningowych i po każdym treningu potwierdzenie formy szybującej ku górze. Jest tak dobrze, że zyskuję coraz większą pewność, że granica 1:20 będzie połamana.
Euforia dopiero słabnie, gdy widzę prognozę pogody na niedzielę. W Budapeszcie ma być słonecznie, bezchmurnie i gorąco (22-29°C), podczas gdy we Wrocławiu na maratończyków ma czekać idealne, pochmurne 14°C.
Dlaczego? Losie przewrotny Ty!
Budapeszt
Wyruszyliśmy w piątek rano, nasza trzyosobowa reprezentacja KB Sobótka w postaci Wojtka, mojej Ani debiutantki oraz mnie, a także trzyosobowa grupa wsparcia w postaci Ani Franaszczuk oraz jej dwóch miniaturek. Na miejsce dojechaliśmy w godzinach popołudniowych i zaraz po tym udaliśmy się nad Dunaj by zobaczyć Budapeszt nocą.
Buda, Wzgórze Zamkowe, Baszta Rybacka
Buda, Wzgórze Zamkowe, Baszta Rybacka
Turystyka biegowa ma swoje prawa. Jedzie się by zwiedzać i by biegać.
Zwiedzanie podczas biegu, choć możliwie, bo trasy zazwyczaj prowadzą przez najciekawsze rejony miast, jest dość powierzchowne, a jego powierzchowność wzrasta proporcjonalnie do prędkości biegu.
Zwiedzanie gruntowne zaś, o ile ma miejsce przed zawodami, równie proporcjonalnie wpływa na zmęczenie oraz ciężar nóg podczas późniejszego biegu.
Aby pogodzić te dwie rzeczy, postanowiliśmy zobaczyć jak najwięcej jeszcze w piątek, tak aby w sobotę pozostał czas na odpoczynek i regenerację. Nie do końca się nam to udało odnośnie soboty, bo po porannym rozruchu i odwiedzeniu budynków opery, parlamentu, bazyliki św. Stefana i biura zawodów, nim się spostrzegliśmy, mieliśmy już w nogach po 20 km.
Widok na Dunaj i Wzgórze Zamkowe z okolic parlamentu
Peszt, budynek parlamentu
Przyszedł też czas na gulasz. Każdy biegowy poradnik, bez wyjątków, mówi o podstawowej zasadzie żywieniowej: „Żadnych eksperymentów kulinarnych dzień przed zawodami.”…ale, jak to, być w Budapeszcie i nie spróbować gulaszu?… „Nie, żadnych eksperymentów!”…ale… „Nie!!!”
Turystyka biegowa ma jednak swoje prawa, tak więc powyższa zasada, jakże ważna, została z premedytacją złamana.
A skoro została złamana raz, to i na kolację z kuchnią węgierską można było pójść z jakby lżejszym poczuciem winy. Tym bardziej, że serwowano wątróbki gęsie po węgiersku. A czy może być coś lepszego na uzupełnienie zasobów glikogenu niż wątroba, jego największy magazyn? Skoro owa gęś tak wiele glikogenu nagromadziła, byłoby marnotrawstwiem go nie wykorzystać.
Swoją drogą to ciekawi mnie, dlaczego podręczniki biegowe nie proponują na dzień przed zawodami spożywania wątróbki, a makaron. Pomysł z wątróbką wydaje się całkiem niezły.
Dzień zawodów
Rano lekkie śniadanie i cała przedstartowa rutyna. Rzut oka za okno, bezchmurnie i słonecznie, niestety prognoza się potwierdziła. W godzinie startu o 9:00 miało być już 22°C w cieniu i temperatura miała rosnąć o 2°C z każdą godziną. Na szczęście miasto miało dość wysoką zabudowę i dużo zieleni, więc można było liczyć, że część ulic będzie zacieniona. Niestety środkowa część trasy, wzdłuż Dunaju, to była „patelnia”. Tutaj, w słońcu, temperatura odczuwalnia miała przekraczać 25°C.
Start był umiejscowiony w parku Napozórét, około 2 km od naszego miejsca zamieszkania. W ramach rozgrzewki, całą naszą trójką przetruchtaliśmy ten dystans. W okolicach startu zgromadziło się około 10 000 zawodników, w tym 1500 zawodników sztafety półmaratońskiej.
Zamek Vajdahunyad nieopodal miejsca startu półmaratonu
Na miejscu jeszcze przedstartowe foto i można udać się na linie startu.
Reprezentacja KB Sobótka przed startem
Taktyka na bieg była następująca. My z Wojtkiem zaplanowaliśmy pierwszą dziesiątkę w równym tempie 3’50, a potem, w optymistycznym wariancie przyspieszyć i zaatakować 1:20, bądź, w wariancie pesymistycznym, utrzymać to tempo do końca, co powinno dać rekord życiowy. Plan dla Ani był jeszcze prostszy, zacząć w tempie 6’ i utrzymać je możliwie jak najdłużej, najlepiej do samego końca. To był jej pierwszy półmaraton. Nigdy dotychczas, nawet treningowo, nie przebiegła więcej niż 17 km i denerwowała się tym bardzo. Ja byłem o nią spokojny. Była dobrze przygotowana, a ostatnie czwartkowe wybieganie w lesie, w tlenie, w tempie poniżej 6’, potwierdzało, że wszyskto gra.
Sobotni rozruch potwierdził naszą dobrą dyspozycję. Krótkie przebieżki, wykonywane w tempie 3’45-3’40, wydawały się wolne i niemal nieodczuwalne przez serce. W niedziele nogi były jednak trochę ciężkie po sobotnim „spacerowaniu”. Wojtka to odrobinę martwiło, gdyż przywykł do biegania na pełnej świeżości. Ja martwiłem się bardziej pogodą, nogami mniej, bo czułem, że moc jest, a nogi, nawet ociężałe, zrobią swoje.
W pierwszej strefie startowej, do której nas przydzielono, nie było zbyt tłoczno. Bez problemów ustawiliśmy się blisko linii startu, jakieś 10 metrów za zawodnikami elity, którą stanowili miejscowi biegacze startujący w Mistrzostwach Węgier oraz jeden Kenijczyk, Wycliffe Kipkorir Biwot, zwycięza Półmaratonu Ślężańskiego z 2013 roku oraz tegoroczny zwycięzca Biegu Na Wielką Sowę i Półmaratonu Wałbrzyskiego. Jak się później okazało, również zwycięzca 32. Wizz Air Budapest Half Maraton.
Atmosfera przed startem jest niesamowita. Zegar odliczający czas do startu, spikerka przy mikrofonie pełna entuzjazmu niczym węgierska wersja Romana Toboły, niekończący się tłum zawodników za nami, oraz kilkunastu werblistów i bębniarzy obok nas, wybijających razem rytm marsza. Czuję się jak żołnierz przed bitwą. Adrenalina kipi, aż oczy łzawią. Jeszcze kilka sekund i start. Powtarzamy sobie z Wojtkiem to co od dawna wiemy: „Byle nie zacząć zbyt szybko”, „3’50 i ani sekundy szybciej”.
3…2…1…start
Rozpoczynamy spokojnie, jak nigdy. Choć wydaje się to bardzo wolno, to po wczorajszych przebieżkach wiemy, że to wcale wolno nie jest. Tak właśnie ma być. Większość biegaczy wokół nas jednak nie wytrzymuje presji i zaczyna niemal sprintem. Wyprzedza nas co najmniej setka zawodników, zdecydowaną większość z nich miniemy prędzej czy później na następnych kilometrach. Po niewielkim chaosie na początku, stabilizujemy tempo i biegniemy równiutko. Wojtek strofuje mnie, jak niechcący przyspieszam. Czy to ten sam Wojtek, który na Smoleckiej Zadyszce na pierwszych kilkuset metrach zgubił całą czołówkę biegu?
Pierwszy kilometr wychodzi 3’48, drugi 3’50…wszystko zgodnie z planem. W okolicach drugiego kilometra przebiegamy w okolicach naszego apartamentu. Do Wojtka dociera doping Ani Franaszczuk i zaczynam mieć obawy czy nam tempo drastycznie nie wzrośnie, jednak w dzisiejszym dniu Wojtek ustawił swój tryb na niemiecką precyzję i konsekwencję, a ułańska fantazja dostała wychodne.
Do piątego kilometra biegniemy zacienioną częścią miasta, tempo równiutkie, tętno bardzo niskie, ledwo ociera się o próg mleczanowy. Potem jest słynny Most Łańuchowy i przebiegamy z Pesztu do Budy. Tu już cienia nie ma, a słońce podnosi się coraz wyżej.
Po pięciu kilometrach mamy na zegarku 19 minut, wszystko zgodnie z planem plus kilka sekund nadróbki. Druga piątka odrobinę wolniej, bo na szóstym kilometrze jest podbieg, potem spektakularny tunel pod Górą Zamkową i kilka kilometrów wzdłuż Dunaju w pełnym słońcu. Na 10 km mamy czas 38:14, czyli niemal idealnie, jak z przepisu Jerzego Skarżyńskiego na wykwintne 1:20 w splicie negatywnym. Daje nam to na ową chwilę 84 i 85 miejsce w klasyfikacji OPEN. Wkrótce przyjdzie czas by przyśpieszyć, choć organizm stara się odwlec ten moment w czasie. Argumentuje, że tempo 3’50 jest całkiem przyjemne, więc po o to zmieniać. Tym bardziej, że słońce, że jeszcze daleko do mety, że możeby tak poczekać chociaż do mostu. Słońce rzeczywiście daje się we znaki, więc chwilowo ulegam tym namowom.
Bieg jest przygotowany niemal perfekcyjnie. Dużo punktów żywieniowych, liczne kurtyny wodne, dzięki czemu można częściowo zneutralizować efekty wysokiej temperatury. Te punkty z wodą są zwykle na tyle długie by wziąć 2-3 kubki. Jeden wylany na głowę, drugi do ust, jak jest możliwość to kolejny znowu na głowę.
Wkrótce nawrót i lekki podbieg, na podbiegu trochę zwalniamy. Na 12-tym kilometrze mówię Wojtkowi, że czas przyspieszyć, ale coś słabo to przyspieszanie nam wychodzi. Tempo wciąż w okolicach 3’50. Wiem, że jeżeli to 1:20 ma być dzisiaj złamane to trzeba zaatakować już teraz, jednak jakiś głos z tyłu głowy sugeruje by poczekać jednak do mostu, jakoby tam, po drugiej stronie Dunaju, miało być łatwiej.
Równocześnie z półmaratończykami biegną zawodnicy sztafet półmaratońskich x2 i x3. Trzeba bardzo uważać by nie biec ich tempem, bo jest ono bardzo niestabilne. Na początku swojej zmiany każdy pędzi ile może, a potem zazwyczaj z każdym kilometrem słabnie, i na kolejnej zmianie cykl się powtarza. Na szczęście biegną z pałeczkami i łatwo ich rozpoznać.
Swoja drogą taka sztafeta maratońska to dość ciekawa opcja, będzie trzeba zmontować ekipę KB Sobótka w przyszłym roku, przy okazji któregoś z maratonów.
Między 13 a 15 kilometrem zauważam, że Wojtek ma kryzys. Stara się trzymać moje tempo, ale jest ono u niego nierówne. Od czasu do czasu zwalnia, potem znów przyspiesza, dogania mnie, to znów zostaje w tyle. Ewidentnie walczy sam ze sobą. Nie ingeruję, nie staram się go zdopingować. Musi sam ocenić swoje siły na chłodno. W tej chwili biegnie na życiówkę i ma jeszcze duży zapas. Nawet jak zwolni trochę, to i tak mu się uda, natomiast jak zdecyduje się na heroiczny atak na powoli oddalającą się granice 1:20, to może skończyć się różnie.
Na 16-tym kilometrze Wojtek krzyczy, żebym biegł dalej sam. Wykorzystuje ten impuls by przyspieszyć. To ostatnia szansa, teraz albo nigdy. 17-ty kilometr wychodzi jeszcze w okolicach 3’48, na 18-tym jest wiadukt z krótkim, ale dość stromym podbiegiem, atakuję go agresywnie a na zbiegu jeszcze przyspieszam. Ten kilometr wychodzi 3’44. Do mety coraz bliżej. Krótka kalkulacja, do 1:20 raczej trochę zabraknie, średnie tempo całego biegu na Garminie 3’49, ale dystans garmina i oznaczenia kilometrów na trasie coraz bardziej się rozjeżdzają, i to na moją niekorzyść. Kolejne dwa kilometry w tempie 3’40, czyli udało się urwać w sumie jakieś 25 sekund. To jednak raczej nie wystaczy, tym bardziej, że czeka mnie jakieś 150 metrów więcej w stosunku do tego co sugeruje Garmin. Ostatni punkt z wodą jest na niespełna 2 km przed metą. Tam nawet nie zwalniam, nie piję niczego. Przebiegam samym środkiem, mijając rozczarowanych wolontariuszy. Wbiegam na Plac Bohaterów. Tempo mi spada o kilka sekund, nie jestem w stanie dłużej utrzymać 3’40. Wbiegam do parku. Meta powinna już gdzieś tu być, a tym czasem widać tylko drogę i kibiców po obu jej stronach. Ostatni wysiłek, widzę flagi rozwieszone nad drogą, to tam jest meta. Dlaczego tak daleko? Widzę w oddali zegar odliczający sekundy na mecie. Łudzę się, że zobaczę z przodu 1:19, ale szanse na to są niewielkie. Jakieś 400 m do mety, czyli jedno kółko na stadionie. Łatwiej się zmusić to ostatniego mocego wysiłku, gdy dystans można sobie wyobrazić. Finisz. Do przyspieszonej kadencji dodaje jeszcze agresywną pracę rąk. Ostatnie 250 metrów wychodzi w tempie 3’10. Wpadam na metę, nawet nie widzę już tego zegara. Zatrzymuje Garmina: 1:20:40…netto ostatecznie wyjdzie 1:20:37 (69 miejsce OPEN). Jest życiówka, poprawiona o ponad 30 s. Do złamania 1:20 zabrakło 38 sekund, ale nie czuję zawodu, jakoś nie potrafię znaleść miejsca, gdzie te 38 sekund mógłbym urwać.
Minutę później na mecie jest Wojtek. Spikerka perfekcyjnie wymawia nazwisko Franaszczuk. W większości krajów anglo-saskich spiker nie odważyłby się zrobić tego publicznie. Jesteśmy jednak na Węgrzech. Tutaj „sz” i „cz” nie robi na nikim wrażenia.
Wojtek bardzo zadowolony, uzyskuje 1:21:43 netto (78 miejsce OPEN), życiówka poprawiona o półtora minuty.
Dochodzimy powoli do siebie, odbieramy medale, pakiety finiszera. Idziemy na Plac Bohaterów odnaleść Anię Franaszczuk z dziewczynkami. Ustawiamy się w okolicach 20-tego kilometra trasy i czekamy na naszą debiutantkę. Licząc, że wystartowała jakieś 10 minut po strzale startera, mamy jeszcze trochę czasu. Próbuję odnaleść w telefonie wyniki na żywo, by mieć orientację jak jej idzie, ale nie udaje mi się. W międzyczasie kilka zdjęć pamiątkowych oraz cucenie jednego z zawodników, który zasłabł na kilometr przed metą.
W oczekiwaniu na debiutantkę
Ania Puchała na 20-tym kilometrze trasy
Ania przebiega obok nas z uśmiechem na ustach. Krok ma całkiem rześki, dynamiczny, sylwetka wyprostowana. Jak na debiutantkę całkiem nieźle. Wojtek robi jej kilka fotek. Biegnę z nią razem przez kilkaset metrów. Próbuję wypytać ją o samopoczucie i wrażenia, ale nie jest zbyt rozmowna. Interesuje ją tylko meta. Finiszuje już sama, 21-wszy kilometr w tempie 5’55, a ostatnie 300 metrów 5’15. Czas netto 2:10:28. Troszkę jest niepocieszona, bo liczyła na 2:06, ale dodając 5 minut na debiutanckie frycowe oraz zniżkę za warunki pogodowe, to start można bez wątpienia uznać za udany.
Podsumowanie
Gdy emocje opadły, przyszedł czas na chłodną analizę. Czy te 1:20 było do złamania? Na pewno kilka sekund straciłem na jednym z nawrotów, gdzie trasa była dość niefortunnie oznaczona. Inna kwestia to długość trasy, nasze Garminy pokazały, że wyszło około 21,25m, czyli ponad 150 metrów dalej. To wcale nie oznacza, że trasa była źle zmierzona. To są dodatkowe metry, które się robi biegnąc w dużych biegach ulicznych, gdzie nie zawsze da się biec optymalną trasą, traci się metry na wyprzedzanie, na punktach żywieniowych, na szukanie cienia na trasie. Te dodatkowe 150 m to przy tempie 3’50 daje jakieś 35 sekund…czyli prawie tyle ile mi zabrakło. Kolejna kwestia to pogoda, która była daleka od optymalnej.
Według prof. Jana Chmury optymalna temperatura dla maratonu to 6-10°C. W przypadku gdy osiągnie ona 20°C to tempo biegu spadnie o 6-10 s/km. Tak jest w przypadku maratonu, na półmaratonie ten wpływ będzie zapewne mniejszy, ze względu na krótszy czas trwania wysiłku. Ale nawet zakładając spadek tempa o 3 s/km, to pojawia się ponad minutowa strata w stosunku do optymalnej pogody.
Relacja: Radek Puchała
Tagi: Budapeszt, KB Sobótka, półmaraton