NASZE BIEGI

34. Wrocław Maraton – relacja Radka Puchały – najlepszego Sobótczanina.

Przygotowania:

Przygotowania do maratonu wrocławskiego rozpocząłem na dobrą sprawę w czerwcu, po majowym roztrenowaniu. Maj był okresem regeneracji po maratonie w Jelczu-Laskowicach i w tym miesiącu praktycznie nie biegałem, wykonujac jedynie lekkie treningi siłowe i ogólnorozwojowe, by wzmocnić organizm przed letnim okresem startowym. Treningi biegowe wznowiłem w czerwcu, sukcesywnie zwiększając obciązenia treningowe z tygodnia na tydzień, skupiajac się zarowno na odbudowaniu bazy tlenowej jak i elementach szybkościowych. Począwszy od końca czerwca rozpocząłem  starty w biegach ulicznych na dystansach krótszych (10-15km), a trening bazował głównie na mikrocyklach Jerzego Skarzyńskiego. Obciążenia treningowe w letnim okresie startowym wynosiły zazwyczaj 60-80 km dla tygodni ze startem w zawodach, oraz 80-100 km dla tygodni pomiedzy startami.

Forma rosła powoli, w Prusicach (10 km) oraz w Jarosławcu (15 km) była jeszcze poniżej oczekiwań. Po powrocie z Jarosławca w połowie lipca, położyłem większy nacisk na treningi crossowe, celem wzmocnienia siły biegowej oraz przygotowania się do sierpniowych startów w biegach górskich i przełajowych. Dodatkowo w tygodniach „niestartowych” wykonałem dwa długie wybiegania (26 km i 30 km) z myślą o wrześniowym maratonie wrocławskim.

Forma nadal rosła. Pojawiły się sukcesy w zawodach. 2 miejsce open w debiucie w biegu górskim w Bielawie (12 km), następnie udany start w Biegu na Wielką Sowę (3 miejsce Mistrzostw Polski Weteranów w Biegu Górskim M35) oraz kumulacja formy na Bieg Niezłomych w Sobótce (7 miejsce open).

Po Biegu Niezłomnych pozostało 3 tygodnie na bezpośrednie przygotowanie startowe (BPS) do maratonu. Początkowo postanowiłem w tym czasie powtórzyć ostatnie 3 tygodnie planu treningowego wykonanego przed maratonem w Jelczu-Laskowicach, który pozwolił na znakomity wynik w maju (2:54), poźniej jednak ten plan został zmodyfikowany, ze wzgledu na możliwość wyjazdu w Dolomity z Wojtkiem Franaszczukiem i Alkiem Łężniakiem.

Pierwszy tydzień BPS-u był bardzo wyczerpujacy, z treningiem tempowym 2km+14km(4’12)+2km już w poniedziałek, wytrzymałościowym interwałem 2x5km (3’50) w środę i długim wybieganiem w sobotę, które musiałem przerwać po 24 km ze wzgledu na odwodnienie organizmu. W dni pomiedzy mocnymi treningami robiłem lekkie wybiegania, tak więc suma obciążeń treningowych w tym tygodniu wyniosła 110 km. Z perspektywy czasu myślę, że mocny trening dwa dni po Biegu Wyklętych był błędem, bo organizm nie dostał wystarczająco dużo czasu na regenerację po zawodach.

Drugi tydzień to kolejne dwa mocne treningi, tempowy na trasie Półmaratonu Ślężanskiego 3km+16km(4’04)+2.5km we wtorek, oraz wytrzymałościowy interwał 3x3km (3’45) w czwartek. Do tego doszedł jeszcze środowy trening z KB Sobótka, który w założeniu miał być jedynie lekkim biegiem regeneracyjnym, a ostatecznie wyszło z tego 18 km crossu (pan Heniu Załęski zapewniał, że będzie tylko 10 km…dowcipniś).

Po czwartkowym treningu mój Garmin pokazał pułap tlenowy wysokości 64 ml/kg/min, co oznaczalo życiową formę, gdyż dotychczas bijąc rekordy życiowe mój VO2max nie przekraczal 62. Co więcej, czwartkowy trening był ostatnim mocnym akcentem przed maratonem, a rozpoczynał 10-dniowy okres taperingu, gdzie teoretycznie forma mogła jeszcze wzrosnąć, a nic złego nie powinno już się stać.

Niestety dobra passa kończyła się w czwartek w nocy, kiedy to dopadła mnie jakaś infekcja, z którą przeciążony organizm zmagał się przez kolejne dni. Dodatkowo zbiegła się ona z wyjazdem w góry, gdzie rozrzedzone powietrze jak i dodatkowe zmęczenie pogorszyło sytutację. Na czas choroby ograniczyłem treningi, kilka dni odpusiciłem całkowicie, a gdy czułem się lepiej to robiłem krótkie 10 km wybiegania połaczone z trekingiem wysokogórskim.

Sama wyprawa w Dolomity choć pod względem turystycznym rewelacyjna, to jednak sportowo przyniosła spadek pułapu tlenowego do 62 ml/kg/min. Trudno oceniać na ile góry na to wpłyneły, a na ile choroba.

Z gór wróciliśmy we wtorek w nocy, czyli na 4 dni przed startem. Samopoczucie nadal było złe a dodatkowo w Polsce przywitały nas upały, które według prognoz miały trwać jeszcze przez tydzień.

Maraton Wrocławski zapowiadał się gorący.

Ostatnie dwa treningi – po 10 km (4’20) – odbyłem w czwartek i piątek w okolicach godziny 10:00, tak przy przygotować organizm na warunki pogodowe w czasie startu. Tętno na koniec tych wybiegań dochodziło do 170, co było znacznie powyżej mojego średniego tętna maratońskiego (163), a to oznaczało, że przy takich warunkach pogodowych oraz osłabionym chorobą organiźmie, pierwotny cel maratonu (2:50) jest nierealny. Pozostało albo dostosować cel sportowy do realnych możliwości, będź zrezygnować ze startu. Jeszcze w piątek wieczorem byłem przekonany, że raczej nie wystartuje, nie mniej pozostawiłem sobie jeszcze jeden dzień na decyzję.

 

Dzień przed startem:

W sobotę pojechaliśmy do Wrocławia odebrać pakiet startowy, co wcale nie oznaczało, że byłem zdecydowany wystartować. Nie mniej samopoczucie było już lepsze, a dodatkowo atmosfera maratońska w okolicach Stadionu Olimpijskiego robiła swoje. Adrenalina zaczęła powoli rosnąć, a organizm zaczął powoli przechodzić w rytm startowy. Wieczorem poczułem się już na tyle dobrze, że o rezygnacji nie było mowy, pozostało zaplanować strategię biegu.

Prognoza pogody wskazywała na około 20 st. C o 9:00 i wzrost do 30 st. po południu. Oznaczało to średnią temperaturę podczas biegu około 25 st C., głównie w słońcu. W takich warunkach założenie jakiegokolwiek stałego tempa było trudne, gdyż warunki miały zmieniać się na gorsze z każda minutą. Kluczowe było niedopuścić do odwodnienia organizmu oraz przyjąć możliwie duża ilość kalorii na wczesnych kilometrach biegu, kiedy organizm będzie jeszcze w stanie je przyswajać.

Moja Ania zaproponowała wsparcie na trasie, tak więc mogłem biec „na lekko”, bez obciązenia kieszeni żelami energetycznymi. Umówiliśmy się na trasie w trzech miejscach na 8 km, 17 km i 31 km, gdzie miałem otrzymac po żelu energetycznym wraz z tubką wody. Jeden żel postanowiłem zjeść przed startem, a kolejny wziąść ze sobą i zjeść na 4 km.

Co do strategii, to zdecydowałem się pobiec początek w miarę szybko, by wykorzystać maksymalnie czas gdy pogoda będzie w miarę korzystna, i zwolnić w późniejszej częsci w zależności od samopoczucia, sytuacji na trasie i poziomu tętna.

Założenie jakiegokolwiek konkretnego wyniku w takich warunkach pogodowych było dla mnie bardzo trudne. Liczyłem, że w optymistycznym wariancie złamanie bariery 3:00 będzie dużym sukcesem, nie mniej bardziej realny stawał się wynik w okolicach 3:10-3:15.  Rekord życiowy (2:54), tlił się gdzieś w bardzo glębokiej podświadomości, z napisem „nie tym razem”.

 

Dzień startu:

Wstałem o godzinie 6:30, samopoczucie było dobre. Zgodnie z prognozą na niebie ani jednej chmury a słońce od samego rana mocno dawało o sobie znać. Śniadanie lekkie, troszkę makaronu i jogurt. Potem izotonik. Nawadnianie rozpoczałem już 3 dni wcześniej, po 1.5 l izotoniku dziennie.

20160911_082432

Strój standartowy na maraton. Koszulka na ramiaczkach, krótkie spodenki, buty treningowo-startowe, te same w których biegłem w Jelczu. Wtedy były nowe. Od tamtej pory czekały na swój drugi start nieużywane. Do tego plastry na sutki, plastry żelowe na stopy, tam gdzie najczęściej pojawiają się odciski. Czapeczka biała z daszkiem i gąbka na wodę. Jeden żel w kieszeni. Pasek od pulsometru i zegarek. To wszystko.

O 7:15 przyjechał Antoni Stankiewicz, prezes KB Sobótka, w roli szofera, a z nim Piotrek Majewski…rekordzista klubu w Zimowym Górskim Maratonie Ślężańskim. Pojechaliśmy więc w czwórkę, razem z moją Anią, która po drodze wysiadła w okolicach Dworca Glównego, gdzie znajdował się 8 km trasy. Na miejscu w pobliżu startu czekał na nas Heniu Załęski z żoną. W sumie do startu podeszło około 15 osób z KB Sobótka.

Tym razem zdecydowałem się na bardzo krótką i wręcz minimalną rozgrzewkę: trochę podskoków, troszkę truchtu, kilka ćwiczeń. Wszystko leniwie, wszystko w cieniu. Każda kaloria i każda kropla potu była na wagę złota.

Na starcie ustawiłem się razem z Piotrkiem Majewskim jakieś 20 metrów za zawodnikami elity. Nie chciałem ustawiać się zbyt blisko, by siłą rozpędu nie zacząć zbyt szybko. Wystrzał startera i zaczynamy:

Pierwszych kilkaset metrów jest troszkę nerwowych, bo tłok, później ustabilizowałem tempo w okolicach 4’00-4’05. Przez kolejny kilometr biegne razem z Mariuszem z Siły Ogra. Czuje się dobrze, tętno nie przekracza 165, pogoda jeszcze w miarę dobra, trzymam się więc planu. W okolicach 3 km doganiam jedną z zawodniczek, która biegnie bardzo zbliżonym tempem do mojego, dodatkowo asystuje jej trener. Postanowiłem przyłaczyć się do niej licząc na równe tempo. Biegniemy razem przez kolejnych kilka kilometrów.

Wówczas tego nie wiedziałem, ale ta zawodniczka to Anna Rostkowska, 7-krotna Mistrzyni Polski w biegu na 800 m oraz olimpijka z Pekinu. Prawdopodobnie jest to jej maratoński debiut.

Razem przebiegliśmy do 11 km, utrzymując średnie tempo 4’05-4’10. Na każdym z punktów odświeżania nabieram do czapki wody oraz wkładam mokrą gąbkę z tyłu czapki. Dodatkowo wylewam na siebie po kilka kubków wody. Również pije wodę bądź izotonik na tyle na ile tempo mi pozwala. Banany również mile widziane. Spowolnienie na punktach z reguły kosztuje mnie 2-3 sekundy, które później nadrabiam doganiając niewielką grupkę w której biegliśmy. Na 8 km dostaje żelka od mojej Ani i tubkę z wodą. Wody jest dość dużo na jednorazowe spożycie, tak więc nie wypijam wszystkiego. Trener pani Anny oferuje, że się moją wodą zaopiekuje, za co mu bardzo dziękuję.

Od 7 km zauważam stopniowy wzrost mojego tętna. Średnio jest to 165, ale okazjonalnie dochodzi do 169, czyli w moim przypadku tętno niemal półmaratońskie. Na dłuższą mętę takie tempo mogło mieć fatalne skutki w późniejszej fazie biegu, więc na 11 km decyduje sie zwolnić.

Kolejne kilka kilometrów bienę w tempie 4’10-4’15, wyprzedza mnie wówczas kilkunastu biegaczy, w tym pacemaker biegnący na 3:00.  Nie reaguję, udaje mi się dzieki temu obniżyć tętno w okolice 160. Na Placu Legionów dostaję kolejny żel i wodę. Półmetek mijam z czasem 1:27:51, jakies 20 sekund za pacemakerem.

Od tamtej pory jest już coraz lepiej. Utrzymuję w miarę stałe tempo 4’10, doganiając kolejnych zawodników. Za stadionem trasa jest częściowo zacieniona. Organizatorzy ustawili kilka kurtyn wodnych. Litry wody wylewane na siebie przy każdej okazji schładzają organizm. Świetnie spisuje się gąbka umieszczona z tyłu czapki. Dzięki niej po każdym punkcie nawadniania, kiedy woda błyskawicznie wysycha, można liczyć na dodatkową stróżkę wody chłodzacej głowę i plecy.

Kibice nie zawiedli. Osobiście ujeła mnie bardzo duża ilość starszych osób dopingujących na trasie.

25 km – Delikatny ból w kolanie daje o sobie znać, również mięśnie w udach czasem się odzywają, ale na razie to nic poważnego. Ból z czasem zanika, albo przestaję zwracać na niego uwagę.

W okolicach 30 km przebiegam przez most, gdzie jest znak drogowy wskazujący temperaturę powietrza 27 st C, oraz temperaturę asfaltu 46,9 st C.

Na 31 km dostaję ostatniego żelka od Ani, i sądząc po jej relacji, wizualnie wyglądam duzo lepiej niż na 8  i 17 km.

Czuje się dobrze i wiem, że dam rady do końca.

Po otrzymaniu ostatniego żelka, dostaje energetycznego kopa. Był to inny żel niż poprzednie, nie uzywałem go nigdy wczęśniej. Jest słodki i mokry, z jakiś powodów mam wówczas wyostrzone zmysły.

Pomiedzy 30 km a 35 km wciąż utrzymuję swoje tempo około 4’12. Ktoś krzyknał na trasie że jestem 50-ty. Wyprzedzam kilku kolejnych zawodników.

Widze koszulkę „Zdyszaaani Chocianów”, to Sebastian Grodecki, biega regularnie półmaratony po 1:18, normalnie poza moim zasięgiem, wyprzedzam go. Adrenalina dodaje skrzydeł, tempo nie słabnie.

Mijam zawodnika rozciągającego się na poboczu, złapały go skurcze, krzyknał do mnie bym nie zwalniał. Nie wiem kto to, ale sądząc po sylwetce kolejny mocarz (prawdopodobnie Dominik Sas – PB 2:43).

35 km, kryzysu wciąz nie ma. Słońce coraz wyżej. Jedno ze skrzyżowań przebiegam bardzo szerokim łukiem by zachaczyć o kuryne wodną. Kosztowało mnie to z 10 metrów…woda była zimna…przez kilka sekund, mimo to było warto.

Spoglądam na zegarek. Garmin wskazuje średnie tempo 4’08, ale też kilkaset metrów więcej niż w rzeczywistości. Bieg zacienioną częscią trasy kosztował dodatkowe metry. Krótka kalkululacja. Gdybym do końca biegł tempem 4’00  jest szansa zbliżyć się do rekordu życiowego. Mało realne ale zostało tylko 7 km, mogę spróbować. Udaje mi się utrzymać szybsze tempo przez 2-3 km, potem odpuszczam i powracam do swojego 4’10.

Wyprzedzam dwie kobiety…to znaczy że moja towarzyszka z początku biegu będzie wysoko. Ktoś krzyknał, że jestem 37. Niezle (liczyłem na pierwszą setkę). Widzę przed sobą pacemakara z balonikami na 3h. Biegnie sam. Zdecydowanie zbyt szybko, ci co walczą o 3h zostali w tyle, co on tu robi?

40 km. Kolka. Muszę zwolnić. Dobrze, że dopiero teraz, w Jelczu była na 37 km. Kolejny kilometr biegnę w tempie 4’23. Na szczęście przechodzi.

Widzę przed sobą koszulkę Anny Rostkowskiej. Miła niespodzianka, niespodziewałem się że ją dzisiaj jeszcze dogonię. Biegnie przez chwilkę z pacemakerem. Wbiegamy do Parku Szczytnickiego. Cień.

Jej trener podaje mi kubek wody… wielkie dzięki. Doganiam ich. Ostatni kilometr. Tętno coraz wyższe, ale to już nie ma znaczenia. Słychać głos Romana Toboły. Pacemaker rozpoczyna szaleńczy finisz, nawet nie próbuję dotrzymać mu tempa. Jeszcze kilkaset metrów. Przyspieszam na ile jestem w stanie. Ostatnie 600 m biegnę w tempie 3’43, więc były jeszcze rezerwy, ale niewiele. Nie na tyle by urwać 2 minuty, a tyle zabrakło do rekordu życiowego. Czas brutto 2:56:28. Netto Garmin pokazał 2:56:16.

Ktoś zakłada mi medal. Oddycham bardzo szybko, trochę chwieję się na nogach. Staje z boku i próbuje ustabilizowac oddech. Pani z TVN podchodzi i chce przeprowadzić wywiad. Potrzebuje jeszcze kilka sekund by dojść do siebie. Pyta mnie co sądze o bieganiu w taki upał. Odpowiadam jej, że to głupota jakaś jest i że nie mam pojęcia po co ludzie to robią. Potem staram się mówić już bardziej serio, ale adrenalina nie do końca mi na to pozwala.

Dostaje wodę i lód na głowę od żołnierzy. Czuje się mimo wszystko dobrze. Spodziewałem się, że będzie dużo gorzej. W zeszłym roku już od 30 km to było jedno wielkie cierpienie.

Uspokajam się trochę. Idę wzdłuż trasy jeszcze trochę pokibicować. Kolejni zawodnicy finiszują. Rozciągam się odrobinę. Jest dobrze. Żadnej kontuzji. Kilka odcisków i to wszystko. Jeden odcisk między palcami, takiego jeszcze nie miałem. Idę na masaż. Na szczęście nie ma kolejki.

Wychodząc z masażu spotykam Piotrka Majewskiego. Już ukończył – 3:17. Mówi, że Marzena Morawska bardzo dobrze pobiegła i że mamy szansę jako KB Sobótka na podium w drużynówce. Nie chce mi się wierzyć.

Spotykam Mańka z Siły Ogra, nabiegał 3:08, dwie minuty wolniej niz w Jelczu, dokładnie tak samo jak ja. Pożycza mi komórkę bym sprawdził wyniki, bo mój telefon w samochodzie, a Antoni jeszcze biegnie. Sprawdzam wyniki…jestem 36…i rzeczywiście jest szansa na podium w drużynówcę, bo nie wszyscy wielcy ukończyli.

Idziemy z Piotrkiem coś zjeść. Słyszymy w głośnikach, że wzywają nas na podium. Zajeliśmy drugie miejsce w klasyfikacji drużynowej organizatorów biegów. Wchodzimy na podium boso, bo szliśmy juz bez butów. Renata Mauer wręcza nam puchary. Pytają nas jakie biegi organizujemy. Mówię w kilku słowach o kultowym Półmaratonie Ślężańskim, o Sobótczańskiej Dziesiątce za tydzień, o naszych biegach górskich.

Są owacje, jest moc.

Odbieramy z Piotrkiem nasz makaron. Bardzo smaczny, dobrze przyprawiony.

Niedaleko nas siedzą chłopaki z LUKS ŻURAWINA, na ich stole stoi mnóstwo pucharów. Pewnie za podium w generalnej klasyfikacji drużynowej. Podchodzę do nich i pytam czy nie wiedzą kto zajął trzecie miejsce. Jeden z nich patrzy na mnie zdziwiony, i mówi „Jak to kto?…no Wy”. Wow.

Kolejni zawodnicy dobiegają do mety. Antoni Stankiewicz bardzo zadowolony – 4:01, dobry prognostyk przed Berlinem.

Okazuje się, że nie ma pana Henia. Sprawdzam międzyczasy, 30 km pan Heniu miał 2:25, dalszych już nie ma. Chyba zszedł z trasy.

Antoni idzie do organizatorów dowiedzieć się coś więcej, ale nikt jeszcze nic nie wie. Podobno jest w autobusie „Koniec biegu”.

Odnajdujemy Marzenę Morawską i odbieramy nasze puchary. Kilka wspólnych zdjęć na pamiątkę.

_dsc3392 _dsc3398

Ostatni zawodnicy dobiegają do mety. Oni mieli najgorzej, bo od południa temperatura przekraczała 30 st C.

Pana Henia nie ma w autobusie. Znowu robi się nerwowo. Okazuje się, że jest w Szpitalu Wojskowym. Jedziemy po niego. Na szczęscie to nic poważnego. Wypuszczają go od razu. Pan Heniu nadal w dobrej formie, można wracać do domu.

 

Wyniki klubowiczów:

35 PUCHAŁA Radosław – 02:56:28
105 MORAWSKA Marzena – 03:15:58
119 MAJEWSKI Piotr – 03:17:50
302 KULBA Marek – 03:31:51
1393 KOZACZUK Krzysztof – 04:07:52
1496 STANKIEWICZ Antoni – 04:10:29
1787 PAWLICKI Marek –  04:18:07
2877 ZUB Arkadiusz – 04:46:47
2914 GOLDWASSER Zbigniew – 04:47:54
3906 MIERNICKI Mariusz – 05:35:49

_dsc3407

_dsc3405

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz!


Warning: Undefined variable $user_ID in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/comments.php on line 175

Dodaj komentarz lub trackback ze swojej strony. Możesz także Śledzić komentarze w kanale RSS.

Współpracujemy z serwisem Gravatar. Aby wyświetlić swój avatar przy komentarzu, zarejestruj się™ na Gravatar.


Warning: Undefined array key "SHOPPING_CART" in /home/inford3/ftp/kbsobotka.pl/wp-content/themes/kbsobotka/footer.php on line 84